wtorek, 19 października 2021

Własność intelektualna i korporacyjne byty potomne

Marcjalis (40-104 n.e.) po raz pierwszy określił praktykę przywłaszczania sobie autorstwa czyjegoś dzieła, jako branie w niewolę człowieka wolnego[1]. Od zarania dziejów nowożytnych plagiat był traktowany jako coś złego. Plagiat jest bowiem kradzieżą dobrego imienia, które buduje się z ludzkiego, intelektualnego głównie, dorobku.

Czym innym jest natomiast kopiowanie treści. Powielenie książek, muzyki, filmów czy programów – praw do dorobku nie odbiera, ani nie przypisuje niezasłużenie komuś innemu autorstwa dzieł. Jest to działanie neutralne wobec autora, choć rzeczywiście sprawia, że traci on kontrolę nad raz opublikowaną treścią, nie mogąc posiadać monopolu na korzyści majątkowe z tej publikacji wynikające.

Ten brak kontroli powoduje, że własność intelektualną próbuje się traktować jak fizyczne dobro, co z kolei staje się podstawą do łamania podstawowych praw cywilizacji łacińskiej[2]. Kiedy wmówimy ludziom, wbrew prawdzie, że niematerialna informacja jest namacalną rzeczą, jesteśmy odpowiedzialni za wszystkie wynikające z tego absurdu konsekwencje. Z których główną konsekwencją jest nieustanny stan napięcia pomiędzy etyką narzucaną przez skorumpowane systemy prawne a zwyczajną ludzką moralnością.

Powstanie idei własności intelektualnej datuje się na rok 1710, jako odpowiedź na bezradność angielskich cenzorów. Indeks ksiąg zakazanych po upowszechnieniu się wynalazku ruchomej czcionki tracił rację bytu. Każdy autor dzieła pisarskiego dążył bowiem do maksymalizacji swoich zysków, a mógł je osiągać tylko, sprzedając swoje książki. Drukował je więc, nawet zagrożony szeregiem kar za publikowanie szkodliwego dla establishmentu dzieła. Dopiero powołanie do życia przez Statut Królowej Anny idei własności intelektualnej dawało autorowi przywilej do przekazania praw majątkowych do swojego dzieła. Sprawiło to, że autorzy, czyli zwykle trudne do kontrolowania i niezależnie myślące jednostki, mogli wreszcie zarobić na swojej książce zaraz po jej napisaniu, nawet bez publikacji dzieła. Przekazując prawa majątkowe w ręce wydawnictw, autor od razu liczył pieniądze, i nie zabiegał już tak mocno o rozpowszechnianie niewygodnych myśli. Umowa tego rodzaju przypomina nieco zawieranie umowy ubezpieczeniowej, która prawie zawsze jest na niekorzyść klienta. Powstanie idei własności intelektualnej było na rękę głównie cenzorom, bo mogli oni odtąd kontrolować same wydawnictwa, nie musząc już ścigać indywidualnych autorów.

Odkąd powołano do życia termin, który nie znaczył tego, co powinien, bo „własność intelektualna” nie jest ani własnością, ani w wielu przypadkach nie jest wytworem intelektu, a co najwyżej mozolnej, ciężkiej pracy; i tak ludzkość stała się ofiarą odrealnionego podejścia do tej idei.

Własność intelektualna nie ma cech własności, ponieważ każda własność jest materialna – nie można być właścicielem idei. Każda własność musi być materialną, bo tylko materialny przedmiot można ukraść. Kradzież oznacza fizyczne odebranie komuś przedmiotu, przez co nie może on już z niego korzystać. Kradzież była dlatego w wielu kulturach tak piętnowana, bo gdy człowiek traci coś fizycznego, zwykle traci nie tylko coś, co posiada, lecz również coś, co do tej pory wykorzystywał, co może wpłynąć na jego dalszą zdolność do życia – do przetrwania. Nie można natomiast wykorzystywać czegoś niematerialnego, gdyż rzecz niematerialna nie przekłada się na żadną biologiczną potrzebę.

To wyróżnia kradzież od kopiowania, które nie pozbawia autora dzieła – niczego. Nie zabiera mu nic, co do tej pory posiadał, nie redukuje również jego majątku.

Dopiero w epoce cyfrowej temat własności intelektualnej powrócił ponownie, bo cenzura sieci jest prawie niemożliwa, a na pewno pozostaje bardzo utrudniona. System społeczny musiał wynaleźć nową ideę podtrzymującą fabrykę konsensusu, i tak narodziła się idea „piractwa”.

Piractwo komputerowe, czyli kopiowanie treści bez pozwolenia, to termin mający piętnować czynność kopiowania, przez pejoratywną konotację z działaniami bandytów morza, pomimo tego, że sam akt oczywiście nie ma z nimi niczego wspólnego. Przerzucenie praw świata materialnego do sieci zwykle źle się kończy, z przyczyny różnych środowisk oraz praw fizyki, jakie oba światy cechują. W przypadku Internetu, nadal jesteśmy jeszcze w fazie jego rozumienia, co jednak nie usprawiedliwia bezrefleksyjnego narzucania praw materialnych w świecie, w którym materia po prostu nie istnieje.

Internet tworzy nowe prawa – jedno z nich to tzw. efekt Streisand[3], czyli brak możliwości trwałego usunięcia danej treści z Internetu. Każda próba nacisku na tego typu efekt wiązać się będzie ze sprzężeniem zwrotnym, a więc większym upowszechnieniem danej treści.

Skoro kontrola (cenzura) tego, jakie treści ukazują się w sieci nie jest możliwa, nie powinno się w XXI wieku utrzymywać praw, które mają taki stan rzeczy egzekwować. To wywołuje tylko niepotrzebne napięcia społeczne, jak każde obowiązujące, lecz puste prawo, które nie może być wprowadzone w życie. Zamiast tego lepiej jest dostosowywać regulacje do zasad zwyczajowych. Niestety przeciwdziała temu silne lobby, głównie wielkich korporacji, które dostosowały prawodawstwo w wielu aspektach do swoich potrzeb.

Pierwszym i podstawowym ustępstwem logiki wobec korporacji było przyznanie im osobowości prawnej. Termin ten oznacza, że wedle reguł prawa zrzeszenie osób, czyli korporacja, traktowana jest w myśl przepisów jako jedna fizyczna osoba. Co z kolei zaburza uczciwość wolnorynkowej konkurencji, gdyż każdy pojedynczy człowiek, właściciel firmy, jest zwykle na przegranej pozycji wobec grupy ludzi, z którą ma konkurować. To dlatego, pomimo wielu wyjątków, w których jednostka okazywała się silniejsza od tłumów, z każdym kolejnym dziesięcioleciem byty wirtualne, potocznie zwane korporacjami, powiększają swój stan posiadania wobec indywidualnych właścicieli.

Drugim, kluczowym dla opisywanego wątku, działaniem korporacji jest przekonanie opinii publicznej, a zwłaszcza ustawodawców wielu krajów, że programy komputerowe zasługują na szczególną ochronę intelektualną, ze względu na unikatowość oraz wartość swojego kodu. Taka sytuacja ma miejsce w Polsce, gdzie legalne jest kopiowanie rozpowszechnionych książek, filmów, czy muzyki na mocy prawa o dozwolonym użytku, natomiast programu komputerowego już nie. Jest to zaprzeczenie oczywistym faktom, że program po kompilacji, nie stanowi już materiału objaśniającego dla algorytmu jego funkcjonowania, gdyż do tej operacji potrzeba jego kodu źródłowego.

Trzecim, najważniejszym argumentem za tym, że korporacje nie powinny mieć wpływu na system prawny, jest fakt, że są one odporne na jego sankcje. System prawny tworzony jest bowiem dla ludzi z krwi i kości. To na nich można oddziaływać karami (karą śmierci, chłostą, czy więzieniem), natomiast korporacji grozi jedynie grzywna finansowa, nie ponosi więc ona (korporacja) żadnej osobistej odpowiedzialności.

To sprawia, że korporacje traktują prawo wybiórczo. Przestrzegają je, tylko gdy leży to w ich finansowym interesie. Gdy zaś nie leży, korporacja przeprowadza kalkulację potencjalnych zysków i kosztów odszkodowań za złamanie prawa i łamie je świadomie, dla dobra albo dyrektorów (zysk przekładający się na dalszą karierę), albo akcjonariuszy (wzrost wartości firmy przekładający się na wyższą dywidendę). Na przykład korporacja Microsoft, gdy zdobywała rynek, m.in. w 1995 roku Polsce, nie walczyła z kopiowaniem jej systemu operacyjnego, pokonując konkurencyjne systemy otwartego źródła[4]. Aktywna walka z „piractwem” w celu odzyskania monopolu na dystrybucję zaczęła się dopiero wtedy, kiedy systemy z rodziny Windows[5] stały się standardem rynkowym.

Własność intelektualna podpiera się wieloma ideami, które są pokrewne, bez uzasadnienia merytorycznego. Na przykład oprócz przypisywania sobie zasługi za ustanowienie, znanego od starożytności, potępienia plagiatu, podstawą dla sformułowania w systemie prawnym idei własności intelektualnej ma być m.in. ochrona tajemnicy handlowej (np. wynalazku), lecz jak pokazuje historia idei patentu, to właśnie jawność jest najlepszą możliwą obroną przed szpiegostwem przemysłowym. Dopóki sekret np. wytwarzania jest firmową tajemnicą, dopóty może on być wykradziony. Jednak wraz ze zgłoszeniem do urzędu patentowego o pierwszeństwo do wynalazku, jest on publikowany. Tylko upowszechniony wynalazek może podlegać ochronie, gdyż inni ludzie muszą wiedzieć, kto jest jego pierwszym autorem i komu należą się pieniądze za jego użycie. Tylko taka własność intelektualna może być chroniona, która staje się dobrem ogółu, przez co jest przynależności właścicielskiej pozbawiona[6].

Każde przyznanie praw własności intelektualnej – niematerialnej informacji, oznacza faktyczny monopol na tę informację i tylko zdroworozsądkowemu podejściu systemu sądowego do tego typu uprawnień zawdzięczamy brak monopolizacji podstawowych informacji, kluczowych do przeżycia. Lecz system ochrony własności intelektualnej staje się coraz bardziej pazerny, przez co nieustannie zagraża społeczeństwu tendencja ponownego „patentowania koła”.

Firma Apple próbowała zastrzec algorytm odblokowywania telefonu, stosujący zasadę „przesuń, aby otworzyć”.

Masowość tego typu prób, to patenty na oprogramowanie, które stają się blokadą dla rozwoju oprogramowania, jeśli przedmiotem patentu są algorytmy służące do budowania narzędzi wyższego rzędu. W rezultacie całe gałęzie technologii informatycznych muszą być budowane od podstaw, w celu ominięcia programów opatentowanych. Z kolei systemy wzajemnie powiązanych technologii stają się w relacjach prawnych tak skomplikowane, że nawet największe korporacje nie mogą być pewne, czy nie naruszają patentu konkurenta.

W rezultacie informatyczni giganci, tacy jak Microsoft, zabezpieczają się przed pozwami, zawierając umowy o wzajemnym dozwolonym użytku własnych patentów[7]. Leży to w zbiorowym interesie utrzymywania status quo, a więc ograniczenia konkurencji dla głównych właścicieli programistycznych patentów. W rezultacie wszyscy mniejsi twórcy oprogramowania natrafiają na barierę patentową, gdyż nie posiadają specjalnej umowy na bezpłatny dostęp do tysięcy patentów będących w posiadaniu najważniejszych informatycznych korporacji. Jeżeli ktoś chce naprawdę rozwijać daną dziedzinę wiedzy, udostępnia swoją własność intelektualną za darmo, jak np. skupiony na rozwoju oprogramowania autonomicznych pojazdów Elon Musk – właściciel Tesla Motors, który udostępnia za darmo dane zbierane w jego samochodach.

Bariery związane z własnością intelektualną ograniczają również naukę. Konieczność odpłatnego subskrybowania czasopism naukowych ogranicza studentom dostęp do najnowszych artykułów, gdyż nie każda baza jest wykupywana przez ich macierzystą uczelnię. Blokowanie dostępu do wiedzy, opracowanej z grantów publicznych, jest dodatkowo niemoralne i powinno być nielegalne, gdyż jest czerpaniem korzyści finansowych z wyników badań finansowanych z pieniędzy podatników. Wszystkie artykuły, na które łoży społeczeństwo, automatycznie powinny znaleźć się w tzw. domenie publicznej, czyli bez opłat za dostęp.

Własność intelektualna i konsekwencje jej istnienia w prawie, zaczynają oddziaływać również na niezwiązane z nią samą dziedziny, z powodu konieczności ochrony tego wynaturzonego systemu prawnego. Po tym jak w Stanach Zjednoczonych zaprzeczono prawu do dozwolonego użytku, prawo własności przestało być absolutem. To oznacza przede wszystkim, że odebrano legalnym właścicielom dóbr pełnię prawa dysponowania ich własnością. Własność w rozumieniu prawa, sprzed wprowadzenia „własności” intelektualnej, oznaczała, że z zakupionym przedmiotem właściciel mógł zrobić wszystko, tak teraz była z niego wyłączona możliwość skopiowania treści. Po zakupie np. filmu na nośniku DVD, nie można było już traktować płyty jak każdej innej fizycznej rzeczy. Legalnie kupiona książka obecnie daje prawo do jej przeczytania, lecz już pozbawia właściciela możliwości przepisania jej np. do zeszytu, czy zrobienie kopii poprzez zdjęcia stron. Zagubienie, bądź uszkodzenie oryginału oznacza więc konieczność ponownego zakupu treści wraz z nowym nośnikiem.

Skoro wykonanie kopii legalnie zakupionych dzieł uczyniono nielegalnymi, naturalną konsekwencją było lobbowanie za karaniem osób, które taki czyn ułatwiają. Zgodnie z Digital Millennium Copyright Act, prawem przyjętym w USA w październiku 1998 roku, nielegalne stało się obchodzenie zabezpieczeń przed kopiowaniem. Ponieważ nie tyle nielegalne stało się posiadanie programów typu crack, łamiących zabezpieczenia, lecz również posiadanie i udostępnianie informacji służących do obejścia zabezpieczeń – np. prostej instrukcji, które elementy systemu wykorzystać, by otworzyć treść w pełnym dostępie – w rezultacie nielegalną stała się 1401 cyfrowa liczba pierwsza z rodziny typu k·256n + b, która służyła do obejścia zabezpieczenia typu DRM[8] na płytach DVD, umożliwiając kopiowanie. Jej binarna reprezentacja była skompresowaną wersją kodu źródłowego programu (przepisem na program w C) stosującego algorytm DeCSS do dekrypcji szyfrowania płyty.

Własność intelektualna – tak samo pojęcie, jak i konsekwencje jego stosowania – ustanowiły prawo, które karze za posiadanie wiedzy. Każda spisana wiedza, program do obejścia zabezpieczeń, przepis na program do obejścia zabezpieczeń, czyli np. wspomniana powyżej liczba pierwsza, jest dowodem na złamanie prawa. Innymi słowy każdy, kto wie, jak dokonać obejścia zabezpieczenia, powinien jak najszybciej o tej informacji zapomnieć. Jedynie brak możliwości odczytania ludzkich myśli, ogranicza system prawny przed udowodnieniem tzw. „myślozbrodni”.

Kolejną kwestią jest domniemanie winy u osoby oskarżonej o nielegalne kopiowanie. Każdy udostępniający chronione treści w sieci, jest oskarżany na podstawie swojego adresu internetowego, tzw. adresu IP. Nikt nie pyta użytkownika, czy to on udostępnił dany plik danych. Jeżeli oskarżony zaprzecza, to na nim spoczywa ciężar dowodu, że to on nie korzystał w danym okresie z komputera, którego adres IP wskazuje na jego miejsce zamieszkania. Nikt nie weryfikuje, czy był to jego komputer ani nie sprawdza, czy był on jedynym jego użytkownikiem. Wskazanie indywidualnej odpowiedzialności możliwe jest dopiero po biometrycznej weryfikacji tożsamości, gdyż ta realizowana za pomocą najpopularniejszej metody loginu i hasła – jest bardzo zawodna[9]. Jest to haniebna praktyka XXI-wiecznego wymiaru sprawiedliwości.

Drugą, również skandaliczną, zasadą jest ustalanie wysokości straty będącej podstawą wysokości odszkodowania (kary dla udostępniającego) przez stronę pokrzywdzoną. Ponieważ to właściciel kopiowanego dzieła określa jego cenę, a potem daje się mu możliwość pomnożenia przez nią udokumentowanych przypadków wykonania kopii, straty wydają się ogromne. Podczas gdy w rzeczywistości większość z tych osób, które kopiują bez opłat, robi to, ponieważ nie stać ich na cenę oryginału i gdyby nie alternatywny dostęp, nigdy by z treści tych nie skorzystały. System prawny uznaje za pewnik, że przyszłe wpływy związane z zakupem oryginałów byłyby na poziomie liczby wykonanych nielegalnie kopii, co jest nieprawdą – także dlatego, że pirackie rozpowszechnienie zwiększa popularność dobrego dzieła. Większość osób wykonujących kopie, testuje w ten sposób produkt, by potem nabyć go legalnie, dzięki czemu największe wpływy np. przemysłu rozrywkowego pochodzą właśnie od tzw. „piratów”[10].

Okresy ochronne, a więc czas, w którym dzieło jest wyłącznie pod prawną kontrolą jej posiadacza, są coraz dłuższe. Na przykład ochrona książek została wydłużona do 70 lat, co oznacza, że wpływy z kolejnych wydań książek mogą płynąć już nie tylko do dzieci autorów, lecz również do ich wnuków. To przerażająco niesprawiedliwe, zważywszy że osoby te nie przyczyniły się prawie wcale do powstania wybitnego, oryginalnego dzieła, pomimo czego otrzymują od ludzi pieniądze za to dzieło.

Okres ochrony na przepisy na cząsteczki (inaczej na przepisy na syntezy składników aktywnych) leków wynosi 20 lat, podczas których firma farmaceutyczna może dowolnie dyktować ceny cząsteczek ratujących zdrowie i życie, robiąc analizę opartą nie na tym, ile lek powinien kosztować (biorąc pod uwagę nakłady poniesione na jego opracowanie i produkcję), lecz ile klient jest gotów za niego zapłacić – czasami chory płaci całym swoim majątkiem, czasami płacą za niego inni ludzie, którzy pieniądze na niezbędne leczenie zbierają za pośrednictwem fundacji.

To, że własność intelektualna umożliwia takie nieetyczne praktyki, najlepiej było widać na przykładzie leku Daraprim (na AIDS), do którego prawa zakupił za 55 mln dolarów Martin Shkreli, właściciel firmy farmaceutycznej Turing Pharmaceuticals, który podniósł jego cenę z 13,5$ do 750$ za tabletkę, czyli o ponad 5 500 procent.

Własność intelektualna, która umożliwia różne formy przekazywania kontroli nad dziełem w obce ręce, często odbywa się ze stratą dla autorów. Muzycy zespołu Motorhead publicznie nawoływali do niekupowania płyt z napisaną przez nich muzyką. Wytwórnia mająca prawa do dystrybucji ich utworów, stworzyła bowiem nowe wydanie zbiorcze płyt, pełne tandetnych plastykowych ozdóbek, żądając za nie horrendalnej ceny. Fani, którzy tak bardzo zawiedliby się na produkcie – naturalnie obwinialiby muzyków za słabą jakość i formę. Dlatego członkowie zespołu zdecydowali się zaprotestować, zapobiegając w ten sposób utracie wielbicieli i wpływów finansowych wynikających z posiadanego prestiżu.

Własność intelektualna, która umożliwia różne formy przekazywania kontroli nad dziełem w obce ręce, często odbywa się z pogwałceniem praw do własnego wizerunku.

Słynne zdjęcie, wykonane w 1984 roku, które ukazało się na łamach magazynu National Geographic, przedstawia 16-letnią afgańską dziewczynę, Sharbat Gula. Z powodu szczególnego wyrazu jej twarzy, a zwłaszcza wyjątkowych zielonych oczu, dziewczyna ta stała się ikoną popkultury. Fotograf Steve McCurry, który wykonał zdjęcie „Mony Lisy Trzeciego Świata”, zarobił krocie na dystrybucji praw do reprodukcji postaci, która nie otrzymała z tych pieniędzy ani centa. Nikt nie zapytał jej również, czy chce być przedmiotem kampanii marketingowych, np. tej prowadzonej przez administrację George’a Busha, nawołującej do rozpoczęcia bombardowania jej kraju w ramach wojny z terroryzmem.

Informacja osobista również jest przez własność intelektualną zagrożona. Gdy serwisy społecznościowe budują na podstawie cząstkowych informacji, jakie udostępnia społeczeństwo, swoją meta wiedzę, nie dzielą się nią potem bezpłatnie z osobami, które umożliwiły powstanie tych treści, zamiast tego sprzedają je różnym firmom zwiększającym skuteczność reklam – za ciężkie pieniądze. Gdy firmy biotechnologiczne patentują geny, traktując je jako kolejną informację, rezultatem jest świat, w którym pewne formy życia stają się własnością korporacji, bo to korporacje posiadają przepis na ich wytworzenie.

Wraz z rozwojem sieci, a więc budowaniem nowego, całkowicie wirtualnego świata, ludzkość stawiana jest przed nowym rodzajem wyzwania – ułożenia sobie systemu zarządzania informacją i wiedzą. Trzeba nie tylko na nowo podejść do zasad prawnych dzielenia się wiedzą, lecz również upowszechniać krytyczne elementy możliwości jej budowania, upubliczniając je. Taki właśnie cel stoi za projektem otwartego źródła dla sztucznej inteligencji, jaki prowadzi się w ramach projektu Open AI[11]. Bo żadne państwo czy instytucja nie powinno mieć wyłączności na kontrolę nad tego rodzaju tworem.

Problematyka własności intelektualnej zaczyna wykraczać poza kwestie legislacyjne, bo wraz z powstaniem pierwszego tego typu bytu, ludzkość stanie w obliczu wyzwań, jakie cechują nastanie zupełnie nowej ery. Dlatego tak ważne jest dzisiaj działanie przygotowujące człowieka na tak gruntowną zmianę. Nie liczy się przy tym dyskusja o problemie, na podstawie znanych obecnie faktów, oraz to czy inne prawo, lecz liczy się podejście, które uznaje oczywistą prawdę, że zasady wypracowane w jednym ze środowisk są z definicji nieadekwatne, jeśli bezrefleksyjnie zastosujemy je w kolejnym. To dlatego prawo własności stworzone dla świata fizycznego, na siłę implantowane do sieci – nie działa tak, jak powinno. To dlatego prawie wszystkie zasady stworzone do interakcji międzyludzkich będą wymagały przetworzenia w sytuacji, w której człowiek przestanie być jedynym bytem inteligentnym na Ziemi.

Zbigniew Galar

[1] Z łac. plagium.

[2] Takich jak zasada prawa rzymskiego o domniemaniu niewinności: in dubio pro reo.

[3] W 2003 Barbra Streisand pozwała o naruszenie prywatności fotografa Kennetha Adelmana za umieszczenie zdjęcia lotniczego jej domu w publicznie wystawionej kolekcji, za co zażądała 50 milionów dolarów odszkodowania.

[4] Otwarty kod źródłowy umożliwia pełne skopiowanie programu komputerowego wraz z algorytmem opisującym sposób jego działania.

[5] Zwykle przy marce wstawia się specjalny znaczek zastrzeżenia ®, lecz tego typu praktyki stawiają ograniczenia dla użycia słów występujących w mowie potocznej, na które nie można mieć monopolu wedle prawa naturalnego, nawet jeśli prawo stanowione chwilowo twierdzi inaczej, przez co pomijam ten symbol świadomie.

[6] Co innego przynależność autorstwa, gdyż nie za ideą własności intelektualnej, lecz za ideą potępienia plagiatu, idą dopiero prawa majątkowe.

[7] Microsoft zawarł takie umowy z firmami IBM, Sun, SAP, Hewlett-Packard, Siemens, Cisco, AutoDesk.

[8] Digital Rights Management.

[9] Większość użytkowników używa prostych haseł, a te bardziej skomplikowane zapisuje w pobliżu terminala.

[10] Na podstawie badań firmy GfK, które nie zostały upublicznione na żądanie firmy zamawiającej badania.

[11] Jest to organizacja non-profit, z poziomem zaplecza finansowego rzędu miliardów dolarów.

Wersja PDF:

Link

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz