niedziela, 30 stycznia 2022

Farmakologia ideologiczna

Śmiech przyszłych pokoleń

Kiedyś będziemy się z tego śmiali jak głupi byliśmy w przeszłości. Przyszłe pokolenia z kolei będą naszą głupotą po prostu zadziwione (tym bardziej, że będą wiedziały, że mają taką samą strukturę umysłu lub niewiele lepszą). 

Problemy, które dzisiaj usilnie rozwiązujemy w przyszłości wydadzą się trywialne.

Tematem, który nie jest na przykład wykładany w szkołach i jest on instrumentalnie zagłuszany przez tematy zastępcze, jest lemat opisujący o co chodzi w życiu.

Na początku należy zauważyć, że naszym życiowym celem jest czerpanie przyjemności. Celem nigdy nie jest unikanie bólu – to po prostu smutna konieczność wynikająca z błędu architektury mózgu człowieka. Bólu nie można wyłączyć, a powinno się dać go wyłączyć, bo jego celem jest informacja, a nie dręczenie. Ból jest jak autoimmunologiczna choroba i dlatego środki przeciwbólowe są lekarstwem na bardzo wiele.

Drugą naszą potrzebą jest potrzeba bezpieczeństwa. Staramy się zaspokoić przynajmniej te dwie, a gdy nam się to uda szukamy przedstawicieli tego samego gatunku. Robimy to, bo te dwie z podstawowych potrzeb przenika potrzeba wzrostu na tle innych przedstawicieli gatunku. Staramy się, aby nasza pozycja społeczna rosła, więc kiedy uda się nam zaspokoić te dwie podstawowe potrzeby staramy się tym pochwalić. Gdy ustanowimy naszą relację z otoczeniem, gdy już porównamy się w naszej pozycji, wtedy szukamy partnerów. A przynajmniej powinniśmy to w tej kolejności robić. Najpierw poznać kim jesteśmy, potem jaka jest wycena tego na rynku społecznym, aby potem nie być przykro zaskoczonym rozstaniem z osobą, która jest dużo wyżej w hierarchii i po czasie się w tym orientuje. 

Co innego jest mierzyć wysoko, a czym innym jest wykorzystać brak samoświadomości i zrozumienia własnych potencjałów partnera. Pośrednio oszukać, ograniczyć jej możliwości rozwoju i przez to zdradzić osobę, z którą się jest, poprzez świadome ukrywanie tej krytycznie istotnej informacji. To dlatego nie jest błędem porzucenie takiego toksycznego beta człowieka. To reakcja na cios emocjonalny i całkowicie realnie materialny (rabunek utraconego czasu). To, że większa ilość kobiet wobec mężczyzn ma obniżoną samoocenę, wobec realnego poziomu własnej jakości, wcale nie oznacza, że takie sytuacje nie zdarzają się w drugą stronę. 

Gdy już ustalimy hierarchię dziobania, czas na najważniejsze. O tym traktuje 80% piosenek jakie powstały – o miłości. Trzecią potrzebą człowieka po przyjemności i bezpieczeństwie, za wyjątkiem miłej satysfakcji powolnego wspinania się po szczeblach drabiny społecznej, jest potrzeba miłości. Dlaczego o tym piszę dopiero tutaj, ponieważ miłość jest wtórna wobec potrzeby uspołecznienia. W skrajnym przypadku wymuszona poczuciem narastającej samotności. Jakże skanalizowanym zjawiskiem jest życie. 

O czwartej potrzebie nie wspomnę, bo niektórzy ją znają, a ci którzy nie wiedzą o co chodzi niech szukają. Powiem tylko, że jest ona bardziej wzniosła i dzieli ją mniej więcej od miłości tyle jakości, jak miłość wobec potrzeby bezpieczeństwa. Niektóre rzeczy trzeba po prostu odnaleźć w życiu samodzielnie, bo człowiek musi szukać. Ponieważ jeśli człowiek nie znajdzie w życiu czegoś za co gotów jest umrzeć – no cóż takie życie jest uboższe i wedle niektórych nie warte jest przeżycia. Nie wystarczy oddychać, przed śmiercią jest konkretna praca do wykonania. 

Z wielopokoleniowej perspektywy, zwłaszcza w erze powszechnego dostępu do informacji, przytłacza skala ukrywania oczywistych faktów na temat życia przed młodymi ludźmi, aby tym łatwiej było nimi manipulować (wtłaczając w to miejsce tematy zastępcze robiące z nich posłusznych pracowników-niewolników takie jak powinność, religia, czy moda). Jednak akurat tym przyszłe pokolenia nie będą zadziwione, bo za tą społeczną manipulacją stoi bardzo oczywisty powód – bardzo duże pieniądze. 
Jednak jest jeden szczególnie oczywisty, piękny i powszechnie niezauważany fakt, którego nieznajomość będzie dla nich zagadką.

Pogląd, że prawie każda idea nie jest z gruntu zła. 

Dlaczego trucizny leczą

To, jak wiele idei z pozoru prowadzących do wypaczeń i generujących błędy, jest przydatne dla systemu, gdy dozować je w odpowiednich ilościach i miejscach, przypomina nieco działanie toksykantów na organizm. Dlatego tak ważna jest wiedza o tym, w którym miejscu i momencie należy dane trucizny stosować, aby zamiast szkodzić – stawały się lekiem; leczyły. 

Z definicji każdy lek jest trucizną. Kto nie wierzy niech sprawdzi jaka jest dla leków dawka śmiertelna, czyli zwykle ilość substancji, która zabija 90% osobników (tak, dawkę śmiertelną można przeżyć). Dawki śmiertelne dla leków, a właściwie to dla składników aktywnych leków w postaci czystej (API – Active Product Ingredient) są bardzo niskie. Wszystko co może pomóc musi (i tutaj łaski nie robi), powtarzam musi, wpływać na organizm. Co wpływa na organizm, który jest homeostazą czynników, gdy wpływa za bardzo (wychyla dany czynnik za bardzo) szkodzi tym systemowi, czyli truje mówiąc językiem potocznym. To dlatego leki, czyli to, co naprawdę może nam pomóc ograniczono do wydawania przez lekarzy, bo każda z tych substancji bez wyjątku musi być jednocześnie silną trucizną. To, co nie szkodzi w małych dawkach możemy brać bez recepty sami, chociaż w wielu przypadkach brać jak cukierki nie powinniśmy (np. ibuprofen, który jest drugą przyczyną marskości wątroby zaraz po alkoholu).

Po co nam tolerancja

Czy nie łatwiej byłoby zainwestować wszystkie pieniądze przeznaczane na integrację międzykulturową w wysokie mury – tak, żeby każdy odmienny mózg mógł żyć we własnym grajdołku poglądów? Przecież dokładnie to funduje nam Google nie dlatego, że ma taki plan opanowania świata, lecz dlatego, że to lubimy. Lubimy otrzymywać na szczycie wyszukiwania strony zgodne z naszym światopoglądem – żyć w komorze pogłosowej uważając, że wszyscy myślą tak samo jak my (czyli wiemy na czym polega życie i jesteśmy podbudowani w samoocenie). Google podbija nam samoocenę, bo żyje z odwiedzin i zrobi wszystko, by zwiększyć liczbę wyszukiwań. 

Otóż, nie. Właśnie od słowa „nie” powinno się zacząć tę dyskusję. Nie zgadzam się na podziały i separację, i to nie tylko dlatego, że człowiek jest istotą społeczną i w grupie żyje mu się lepiej i raźniej. Głównym powodem za współodczuwaniem rzeczywistości na różnym poziomie i jakości jej odbioru jest nadrzędna misja człowieka – jest nią przekreślenie krwiożerczości i nietolerancji natury. Człowiek, to brzmi dumnie – i jeśli kogoś na tej planecie stać na więcej, to właśnie nas.

To my będziemy ostatnim gatunkiem, który przetrwa, bo wznieśliśmy się na orbitę jako pierwsi. Jeśli ktoś więc posiada moralny obowiązek zwracania uwagi w swoich planach na inność, to właśnie ludzkość. Bez tego, za kilkaset lat będziemy samotni w naszym sukcesie – skazani na pustą wegetację, nurzając się we własnym sosie. Tylko od nas zależy, jakie odmienności zabierzemy we Wszechświat absolutnej kontroli nad otoczeniem, jaki zbudujemy, gdy już w pełni otorbimy się poza Ziemią w kosmosie.

Sprawdzianem przyszłych wyzwań tolerancji, jakie staną się udziałem biosfery, jest ludzkość i jej wewnętrzne różnice generujące quasi-podziały. Jeśli w XXI wieku nie poradzimy sobie sami ze sobą, w kolejnych stuleciach opuścimy ten glob smutniejsi i mniej świadomi – pozbawieni radości i zaskoczeń codzienności, jakie znaleźć można jedynie w odmienności.

Musimy mądrze skanalizować i naoliwić tryby różnic pomiędzy kulturami, tak, aby były one od siebie zależne w dobrobycie i silniejsze dzięki doświadczeniom zdobytym we wzajemnej interakcji. Sieciocentrycznie reagując na zagrożenia. Armia jest silniejsza kiedy składa się z różnych wyspecjalizowanych formacji, a nie kiedy jest jednolita jak Borg (Star Trek). 

Po co nam stereotyp i nietolerancja

Zaraz po ekstrakcji wystarczającej ilości wiedzy z szeregu nauk humanistycznych i społecznych, narodzi się wreszcie farmakologia ideologiczna. Jest nią leczenie społeczeństwa szkodliwymi w dużych dawkach ideami, czyli robienie dokładnie tego samego, co obecnie robimy z substancjami chemicznymi (potocznie nazywanymi lekami). 

Jest to takie aplikowanie pozornie szkodliwych idei, aby w danym ograniczonym dawkowaniu dawała pozytywne efekty dla społeczeństwa. Paradoksalnie nie jest to nic nadzwyczajnego, każdy bowiem widzi pozytywne efekty gdy np. przemoc stosuje się w ograniczonym zakresie (czyli w ramach prawa i aplikowana tylko przez policję). 

Stereotyp kojarzy się bardzo negatywnie, lecz jest on po prostu zapamiętaną, a przez to zautomatyzowaną, reakcją na określony typ zjawisk i uwarunkowań. Jest on szeroko stosowanym podejściem statystycznym, gdy staramy się coś powiedzieć o grupie na podstawie rozkładu lub próbki (gdy nie badamy każdego z elementów z osobna). Jest to swego rodzaju prognoza czego możemy się spodziewać najczęściej. W konkretnym działaniu polega on na postrzeganiu bezrefleksyjnym, które znacznie ułatwia przetwarzanie, bo pozwala zrobić więcej – w sytuacji, gdy nie trzeba się zastanawiać nad każdym przypadkiem z osobna.

Stereotypowe postrzeganie ludzi ułatwia i przyspiesza procesy np. rekrutacji – jednym z nich jest na przykład cenzus wykształcenia, czy doświadczenia. Odrzucamy wszystkich bez wyższych studiów, bo uznajemy, że ktoś po nich będzie myślał szybciej i lepiej – wystarczy, że w większości przypadków mamy rację, i już jest to użycie stereotypu dające realne korzyści. Dzięki temu „brakowi myślenia i zastanawiania się nad każdą osobą w danym aspekcie” robimy szybką selekcję i podczas rekrutacji szczegółowo zajmujemy się dopiero tymi, którzy „weszli do drugiego etapu”.

Oczywiście są jednostki, które bez doświadczenia i wykształcenia formalnego lepiej wykonywałyby daną pracę, ale nie mamy na to energii i czasu by je znaleźć. Dlatego każdy inteligentny człowiek dla swojego dobra (w obecnym systemie) powinien pójść na studia, bo przekonanie kogokolwiek o swoich atutach, bez tego „papierka”, będzie bardzo trudne. 

Nietolerancja również jest nam jak najbardziej potrzebna. Nie tolerujemy, chamstwa, nieuzasadnionej agresji (tak ludzie czasem zapominają, że istnieje agresja uzasadniona i godna pochwały), nie mamy pobłażania i litości dla lenistwa i dorosłych dzieci. Tych elementów rzeczywistości, które można łatwo zmienić, a których istnienie redukuje poziom interakcji tkanki społecznej (tak, że nie może przez to wydajnie współpracować). Nie ma większego koszmaru, niż kultura która promuje akceptację wszystkiego.

Powinniśmy mieć również wyższe wymagania wobec tych, dla których robimy więcej, bo w ten sposób poznajemy czy należą do ludzi, dla których warto coś robić – takich, którzy potrafią być wdzięczni. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Degeneracja elit władzy w Polsce

Kiedyś elity władzy były związane z realną siłą. Odkąd wymyślono procent składany – tę manipulację na którą nie powinniśmy się godzić, ale na którą ciągle się łapiemy – władza stała się iluzoryczna. Jest ukryta, ale nie na tym polega jej problem. Problem jest w tym, że nie robi tego co powinna, z czasem stała się tolerancyjna dla szerzącej się głupoty. 

Głupota może się szerzyć, bo w mętnej wodzie łatwiej się pływa. Poza tym dochodzi do rozdzielenia interesów elit i plebsu, bo ta pierwsza zawsze może uciec swoim prywatnym odrzutowcem do hotelu na jakiejś wyspie, jak coś wymknie się spod kontroli. Tym różnią się od dawnych elit, które co prawda dzierżyły brutalną władzę, ale przynajmniej tonęły razem z okrętem. 

Czemu elity władzy pozwalają na degenerację społeczeństwa spowodowaną przez głupich ludzi na stanowiskach? Przecież przez to traci na wartości to, nad czym mają kontrolę. 

Po pierwsze wzrost gospodarczy nadal się utrzymuje więc ich zasoby rosną, nawet gdy system podmywają destrukcyjne siły. Po drugie oni już dawno otorbili się mentalnie dużo mocniej jak dawna arystokracja, a dawno przed nimi patrycjusze. Uważają się za ludzi błękitnej krwi, oczywiście lepszych, ale przede wszystkich innych od gawiedzi, która na nich pracuje. 

Utrzymanie status quo – to jest dla tego systemu nadrzędnym i niepodważalnym celem. Zginie każdy kto będzie temu przeciwdziałał. Wreszcie wynaleziono koło systemowej manipulacji i społeczeństwa nie mogą zrzucić jarzma, bo zaraz zastępuje ich skrajnie inny zestaw, z tego samego nadania, który ostatecznie robi to samo. 

Ludzie lubią dzielić rzeczywistość na dwoje. Jesteś z nami albo z nimi, czyli przeciwko nam. To dlatego tak trudno jest wyjść poza zacementowany duopol tego co nas boli i tych co udają, że walczą z tym bólem pozornie najważniejszym. 

Polskę zacementowało na sporze o PRL i tzw. komunę. To ona miała być dla społeczeństwa najgorsza. To z komuną Solidarność bohaterstwo walczyła. Na pogrobowców dawnego systemu i budowniczych nowego wybrano więc tych, którzy walczyli z PRLem najbardziej. A nie tych, którzy mogli zaproponować coś lepszego i trwalszego. Wybrano ludzi walki i zasługi, a nie ludzi pełnych nowych rozważań i rozwiązań. To dlatego współcześnie, po ostatecznym zwycięstwie tych drugich i nie tych złych, wprowadzają oni ochoczo jedyny system jaki znają – socjalizm, bo technicznie nie są w stanie wykrzesać z siebie niczego nowego, innego. 

Pokuszę się tutaj zauważyć, że to nie PRL i komuna była dla Polski i Polaków najgorsza, bo był to system, który wprowadzono z rozmysłem i który miał utrzymywać w ryzach nastroje. To dlatego nie mogło być mowy o totalitarnym ucisku znanym choćby z Korei Północnej. To nie tak, że nie chciano Polski pognębić, ale byliśmy częścią systemu i mieliśmy dostarczać. Z kolei bardzo niewydajnie pracują ci, którzy są głodni i jednocześnie bardzo intensywnie zabijają swoich oprawców, bo mają niewiele w życiu do stracenia. 

To dlatego PRL i komuna to nie było najgorsze co się mogło Polakom przydarzyć. Najgorsze to przeżywaliśmy podczas wojny i to była bardzo wyraźna różnica. Polacy pamiętający tę różnicę doceniali PRL. 

Ci, którzy zaczęli się buntować byli urodzeni po wojnie i dla nich najgorszym co mogło być były represje Stanu Wojennego, czy inne śmieszne w swoim poziomie terroru zachowania władz. Przypominam święcie oburzonym, że w Stanie Wojennym zostało zabitych 100 osób, a w trakcie wojny zginęło 6 milionów. To nie ta proporcja. Straty uciśnionych przez PRL są śmiesznie małe i dlatego nasze bohaterskie wojowanie z komuną to nie właściwy adresat, bo to nie komuna była największym złem dla Polaków. 

Odszedł już czas wielkich tyranów dyktatorów, których jedynym celem było ukształtowanie rzeczywistości na swoją modłę, stąd też brały się wojny totalne na wyniszczenie. Współczesne elity chcą dostatku i posłusznej siły roboczej, one dobrze wiedzą, że ludzi trzeba trzymać al dente. Tak właśnie trzymała nas pod pokrywką sowiecka ZSRR, przez swoich lokalnych kolonialnych kacyków wyłapanych w więzieniach II RP.

System nie upadł w 1989 roku, gdy prezenterka powiedziała o tym w telewizji. Nie było o tym na lekcjach historii, ale system zmienił się w 1993 roku, kiedy Polskę opuścili ostatni rosyjscy żołnierze. Systemem, który naprawdę nas gnębił nie był bowiem PRL, tylko systemowa niemożność budowania na naszych ziemiach czegoś normalnego, bo byliśmy krajem okupowanym w całej rozciągłości i pełni tego słowa znaczenia. To, że PRL ich ukrywał, to nie znaczy, że nie przekazywał in pectore groźby opuszczenia baz i rozproszenia się na gwałty i mordy po całym kraju. Ci, którzy je pamiętali wiedzieli bardzo dobrze, czym jest armia rosyjska. To dzicz, z którą równać się może tylko systemowa machina zagłady owładniętych wizją szaleńca Niemiec. Ale wielu, którzy obie przeżyli nie byli pewni, która jest gorsza. Tak – wyszliśmy z piekła i elity solidarnościowe nie miały z tym eksodusem niczego wspólnego.

To z okupacją powinniśmy walczyć i z nią wygrać i ci, którzy przyczynili się do tego najbardziej powinni budować nowy ład po 1993 roku. To na obecności wojsk rosyjskich powinna przebiegać linia podziału. Zamiast tego wybraliśmy łatwego wroga, pieska wschodniego lorda i to z nim toczyliśmy jako społeczeństwo zażarte boje. To dlatego nie były to prawdziwe boje, to były śmieszne i żałosne boje, za które można było być pobitym na komisariacie milicji. Pobitym, a nie zastrzelonym na miejscu, kulą w tył głowy, co ryzykował w czasie wojny nie tylko ten co walczył, ale również ten który tylko pomagał prześladowanemu rodakowi wyznania mojżeszowego (bo ta grupa Polaków była przeznaczona do likwidacji jako pierwsza, a do lat 70. miała być w obozach zagazowana reszta – lebensraum się samo nie stworzy). 

Nie było żołnierzy wyklętych początku lat 90. czasu przełomu. Nie było partyzantki wspieranej przez lokalną ludność, bohatersko wydzierającej spokój ducha obcym żołnierzom. Nie było tej walki, to i nie ma zasługi. 

Spuścizna bohaterów walki z komuną nie istnieje, bo nie była walką, tylko flash mobem. Jak podnieśli ceny żywności ludzie sobie wyszli na protest. I żadne polskie działanie, żadna grupa studentów bohatersko dyskutująca po akademikach i rozprowadzająca plakaty nie przyspieszyła upadku ZSRR nawet o dzień. To były memy tamtych czasów, a przez anonimowość uniknięcie odpowiedzialności było dużo łatwiejsze niż dzisiaj. 

Problem w tym, że niewielu teraz pamięta, że dawny system po prostu zbankrutował, a do jego bankructwa najbardziej przyczyniły się wschodzące Chiny (konieczność utrzymywania dodatkowych armii przez ZSRR po krótkiej wojnie z Chinami) oraz przegrana wojna z rojem amerykańskich rakiet Stinger – talibowie i Afganistan. To im powinniśmy dziękować za ostatnie 30 lat, a nie naszym pogrobowcom socjalizmu. Oni ukradli tę historię, bo byli na miejscu i poszli na protest. 

Nasze płatki śniegu, nie miały z realną zmianą niczego wspólnego i dlatego symbolem upadku systemu bloku wschodniego jest 1991 rok i upadek muru berlińskiego. Bo każdy wie, że to był rezultat – mur można było rozebrać, bo nikt go już nie bronił. A pułkownik Kukliński przez bardzo długo, wygodnie długo, był przez antyPRLowskie elity uznawany formalnie za zdrajcę, bo on przynajmniej coś zrobił i za to KGB/FSB zabiło jego synów. 

To jest nasze wewnętrzne złudzenie i ogromna słabość, że nadal uważamy, że do czegokolwiek przyczyniła się nasza rodzima Solidarność. Te tłuki, których rządy mieliśmy okazję obserwować w latach 90. Wynieśliśmy ich tak wysoko, że każdy mógł zobaczyć ich śmieszność. A teraz obserwujemy żałość i nieznakomitość ich pociotków i miernot drugiego pokolenia „bohaterów”, które wybitnie dyrektorują w spółkach Skarbu Państwa (bo tylko tam mogą robić coś więcej niż sprzątać). 

Strasznie szeroki rozdźwięk pomiędzy rzeczywistością, a nadwiślańską mitologią może doprowadzić ten kraj do upadku. To nie PRL był zły tylko ten kto nie pozwalał, aby nad Wisłą powstało coś lepszego (np. Polska) i to aż przez 45 lat. To nie ten co PRL obalił był dobry, bo tak samo jak berliński mur – gdy zabrakło bagnetów konstrukt systemowy rozpadł się sam.

Nie ma bohaterstwa, nie ma zasługi, nie ma przywileju kombatanctwa dla kopiących z emfazą upadający pomnik wojsk rosyjskich w tym kraju. Z cegłą fajnie się walczy, bo cytując klasyka „cegła nie oddaje”. Wojsk rosyjskich nikt nie ruszył i nie przyspieszył ich wyjścia nawet o jeden dzień. Więc cała ta otoczka przemian jest jednym wielkim kłamstwem. 

Prawda może nie jest przyjemna, ale im dłużej rozwodzimy się nad dualizmem komuny i antykomuny, tym bliżej ponownie podchodzą wojska rosyjskie do naszych granic. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

niedziela, 16 stycznia 2022

Biosfera i sztuczna inteligencja

Dlaczego zwiększamy różnorodność form? 

Czy jest to zaledwie zastosowanie kalki potrzeb biosfery, która w ten sposób zwiększa szanse przetrwania tych samych genów? 

Czy stosujemy na nowych płaszczyznach (kultury, infosfery) schemat, który ma sens tylko na płaszczyźnie genetycznej? 

Schemat, którego zawiłość koliduje z prostą maksymalizacją przyspieszenia entropii, która jest nadrzędnym celem wszelkich form życia. To byłoby smutne, gdyby pragnienie tworzenia czegoś nowego i unikatowego brało się z przekopiowania kodu, który nie jest przystający do nowych płaszczyzn egzystencji. Geniusz inżynierski i artyzm zamknięty w słoiku. Tylko matematyczny geniusz z trudem unikający jednoznacznej oceny, z powodu próby udowodnienia natury każdego z nas. 

Wierzę, że tak nie jest, że efekt w postaci rosnącej złożoności ma głębszy i dużo poważniejszy sens. Może i przekracza on w swojej wadze nawet cel życia. Może też przerasta sam Wszechświat i kołyskę jego praw, która w końcu ten entropijny cel dla form życia imputuje. 

Oczywiście każdy mógłby powiedzieć, że rosnąca złożoność jest zaledwie środkiem służącym rozwojowi technosfery, która sprzyja możliwościom podłączenia ludzkości do ciągu głównego gwiazd. Przy czym nasza fuzja w porównaniu z gwiazdową fuzją będzie mieć prawie 100% wydajność. 

Jednak gdyby tak było nasza złożoność odpadowa, ta cała otoczka kulturowa, nie mająca nic wspólnego z badaniami nad lepszym wykorzystaniem źródła energii gwiazd, byłaby całkowicie zbędna, niepotrzebna. Realna i przydatna w tym procesie nauka sprowadza się więc do zaledwie kilku procent z bogactwa tego co stworzyliśmy. Ludzkość nie może zostać zastąpiona czymś bardziej skupionym na realizacja zadania, ponieważ nie mamy konkurencji w tej części Wszechświata. I dopóki nie pojawi się jakiś naprowadzający ten strumień czynnik, jesteśmy na dziejowym etapie dyspensy mogąc realizować nasze poślednie cele, bo i tak konwergencja naprowadzi nas na główny cel. Nie możemy uciec od głównego pragnienia – aby istnieć. 

Posługując się analogią do prehistorii, kiedy to pierwszy raz odkryliśmy ogień. To nie ważne gdzie, jak długo i po co wg. nich samych biegają małpy, bo ostateczną konsekwencją ich istnienia będzie spalenie drzew. Potrzebujemy tylko większej ilości małp, a lasy zostaną zredukowane do kupki popiołu. Teraz drzewami są gwiazdy, lasem galaktyka, a małpami my. 

Dlatego warto płynąć pod prąd entropii, nawet jeśli wszystko co osiągniemy, to przyspieszymy jej bieg. 

Jednak po co nam te oazy, enklawy porządku?

Po co wreszcie nam każda odmiana możliwej interakcji i ekspresji bytu – pieczołowicie udokumentowana i przechowywana jako wielokrotnie kopiowany bit?

Życie inteligentne jako samopowielająca się infosfera, którego głównym celem jest backup. 

W międzyczasie nie powinniśmy zapominać o naszej trudnej historii. Człowiek widzi daleko, bo stoi na piramidzie Cheopsa trupów. Tylko człowiek przetrwał, bo wybił wszystkie inne inteligentne człekopodobne podgatunki (neandertalczyk jest tylko najbardziej znany, bo najdłużej się bronił). Naturą natury jest walka i konkurencja, bo jej rezultat sprzyja zachowaniu form mających predyspozycje by przetrwać i przechować tworzące je geny. To dlatego najczęstszym pragnieniem jakie będziemy mieć wobec nowego inteligentnego gatunku, jaki zaistnieje na naszej planecie, będzie nieodparta chęć zabicia go albo przynajmniej zmierzenia się w walce. 

Jak wpłynie na to wszystko zbudowanie przez człowieka (powstanie przypadkowe samoistne) sztucznej inteligencji?

Przede wszystkim powstanie całkowicie nowa i unikalna perspektywa, po raz pierwszy od powstania genów, czyli od ostatnich kilku miliardów lat. 

Ponadto, aby opisać konstrukt należy skupić się na różnicach, gdzie pierwszą z nich będzie idea linii montażowej oraz różnorodność niekompatybilnych systemów genowych, z których każdy będzie mieć wielopostaciowość form. 

Wielopostaciowość w przypadku biosfery chroniła geny i narzucała ich formom dążenie do różnorodności i co najważniejsze walki, bo różnorodność sama w sobie nie mogła się utrzymać. Ilość energii na planecie wyznacza warunki gry o konkurencję i jest to gra o sumie zerowej, dopóki rosnąca różnorodność nie wykryje losowym błądzeniem kolejnego źródła energii. Dlatego największym odkryciem życia był do tej pory chlorofil. Kiedy każda możliwa postać zwiększała szansę na przerwanie składowych – pojedynczych genów, wtedy dla ogólnego rozrachunku żadnego znaczenia nie miało przetrwania konkretnego gatunku. Trupy niekompatybilnych gatunków były bardziej liczne, ale liczebność ich osobników dużo mniej liczna, zanim dochodziło do wyginięcia całej linii. To dlatego większość skamieniałości jakie znajdujemy, to gatunki których istnienie ma sens. Z kolei istnienie tych upośledzonych i niewydarzonych jest zakryte w mrokach historii. Tym samym natura popełniła więcej błędów niż inteligentna linia montażowa, ale akurat ją na te błędy stać, bo były to głównie prototypy i dlatego ogólny bilans energetyczny skupiał się na szeregu bardziej udanych form. 

Z powodu konieczności budowania form składających się tylko z tych samych genów (główny cel to ich przechowanie poprzez kopiowanie jako budulca ciał) oraz przede wszystkim z powodu ograniczającego faktu, że każda kolejna forma musiała mieć możliwość rozrodu, inteligentna linia montażowa sztucznej inteligencji to całkowicie nowa forma przekazu. Już nie potrzeba gatunków. Znaczącemu rozmyciu ulega idea gatunku (jako grupy bytów, które mogą się rozmnażać między sobą). Inteligentna linia montażowa wyglądać może jak fabryka, ale tworzy formy wyglądające inaczej jak fabryka np. samochody i może być zalążkiem bardzo wielu takich nierozmnażających się „gatunków”. Dzięki zniesieniu ograniczenia „rozmnażalności” możemy znacząco skomplikować bogactwo form. Outsourcing rozmnażania do innej formy to innowacja, którą wymyślił człowiek i która będzie wielką spuścizną sztucznie inteligentnych bytów. 

Drugim i równie ważnym elementem odróżniającym twory sztucznej inteligencji od biosfery będzie możliwość budowania alternatywnych systemów genowych, które przechowywane będą nie tylko w skomplikowanych zasadach, lecz przede wszystkim w prostych zerojedynkowych formach. Ich większa prostota jest bramą prowadzącą do większej skalowalności złożoności. Ponadto możemy doświadczyć alternatywnych chemicznych form przechowywania danych, przez co te prostsze (wydajniejsze energetycznie) substraty będą budowały kolejną alternatywę dla biosfery, która po raz pierwszy stanie się po prostu jedną z (chemicznych) wielu. 

Po milionie lat miarą sukcesu potomków klasycznej linii genetycznej będzie brak spadku poniżej 1% wagowo pośród wszystkich alternatywnych form. Przy czym należy tutaj ważyć głównie mózg, bo ciała i członki niektórych form będą dużo większe od statków kosmicznych i tak naprawdę nimi będą. Biotop mający pod swoją pieczą biocenozę załogantów i pasażerów na gapę. 

Zwycięstwo i dominacja na tle innych form będzie szczególnie trudna z powodu konieczności dostarczenia dla naszej linii genetycznej potasu, a jego wszechświatowe braki będą wyznaczały warunki brzegowe możliwości wzrostu dla biosfery (to dlatego Maroko mające największe światowe pokłady potasu jest tak ważne). Smutna konieczność budowania pierwiastków od zera z wykorzystaniem energii i przemian jądrowych może być zarzewiem konfliktu z alternatywnymi biosferami. Głównie z powodu bardzo słusznego zarzutu, że biosferyczne stwory „marnują” na tworzenie potasu za dużo energii, która mogłaby posłużyć do podtrzymania milionów alternatywnych form. 

Dzięki spójności współpracy konkurującej wewnętrznie biosfery z technosferycznym, a z czasem i quasi biologicznym otoczeniem wytworzymy większą złożoność. Możliwości inteligentnego projektu poszerzą i być może wyznaczą nowy ekosystem inteligentnych, wiecznych i całkowicie unikatowych oraz niepowielalnych bytów. Przez to ludzkość może być uznawana za stworzenia drugiej kategorii, właśnie ze względu na konieczność upodabniania się i uspołeczniania się w celach prokreacyjnych. 

Miarą ostateczną znaczenia jednostki może być jej skromny udział w bogactwie form, a wraz z powieleniem będzie dochodziło do pewnej inflacji. To tak jakby stan konta rodzica malał znacząco zaraz po urodzeniu się jego dziecka, a restauracje w których bywał nie będą już dla niego dostępne. Z drugiej strony brak quasi pokrewnej kopii zapasowej oznaczałby ryzyko utraty różnorodności, przez co takie jednostki nie byłyby dopuszczane do ryzyka przed powieleniem się. To dlatego decyzja o ewentualnym poczęciu wypadkowej własnych genów może być w przyszłości dużo bardziej skomplikowana niż obecnie. Trywialność głębokości sporu prowadzonego współcześnie o aborcje będzie tu tak znacząca, że przyszłe pokolenia historyków nie będą w ogóle rozumiały o co się kłócono. 

Na koniec wracając do meritum należy podkreślić nie przystawalność pytania o złożoność w sytuacji naszej prostej perspektywy, całkowicie pozbawionej bogactwa przyszłych form. Oczywiście już dzisiaj możemy pokusić się o pytanie po co to wszystko, co w praktyce oznacza, po co formom życia złożoność? Czy odpowiedzią jest maksymalizacja (wolności) możliwości wyboru, czy ukrywana przed Wszechświatem próba wyrwania się okowów entropii – czas pokaże. 

Możemy być również ewenementem, a biosferyczne dążenie do bogactwa form może być zaledwie fanaberią zaprogramowanego na przyspieszony rozpad Wszechświata wirusa, czyli naszego genotypu. Czy wirus jest żywy, czy martwy? Tutaj zawsze odpowiedzi są dwie. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

wtorek, 11 stycznia 2022

Teologia nicości, czyli o niekonieczności średniowiecza w szkołach


Teoria kwantów uzasadniła, a wręcz wyprodukowała, kategorie całkowicie mistyczne. Jedną z nich jest tak zwana nicość. Coś zupełnie nieobecnego w starszych ujęciach świata fizycznego, coś, czego bali się wielcy myśliciele dawnych epok.

Kto wszak postuluje, że wszystko składa się z najmniejszych możliwych cząstek, gęsto upakowanych obok siebie, musi zakładać istnienie linii demarkacyjnej pomiędzy nimi. Istnienie całkowitej nicości pomiędzy kwantami materii, to przerażająca perspektywa – horror vacui.

Nie mamy możliwość sprawdzenia, jak bardzo pusta jest przestrzeń pomiędzy kwantami materii, nie wiemy, jak bardzo przenikliwy chłód tam od wieków panuje. Nie wiemy również, dlaczego czas miałby wypełniać te wszystkie niepoliczalne, efemeryczne i niematerialne przestrzenie.

Prześlizgując się pomiędzy kwantami rzeczywistości, nicość podąża swoją ścieżką. Nie ma ona z góry ustalonego miejsca przeznaczenia, jednak wnika wszędzie tam, gdzie włókna Wszechświata nie dość ciasno splatają ze sobą naszą wielką arenę zdarzeń. Wiecznie nieposkromiona przerwa pomiędzy bytem a informacją manifestuje swoją obecność, zakłócając przepływy między-kwantowe – stanowiąc być może przyczynę nieoznaczoności.

To, co powyżej to niestety zwykła teologia – ten starszy, ale prymitywniejszy kuzyn nauki. Teologia jest metodą wyciągania naukowych wniosków z niezrozumienia rzeczywistości. Brak pełnego zrozumienia oznacza szereg nienaukowych założeń. Teologia jest więc grą pozorów, dążącą do przewidzenia konsekwencji praw przyjętych prawie losowo, a jednak nadal w swych wnioskach jest logicznie spójna.

Co pewien czas nasze techniczne know how, zamienia się miejscami z wiarą. Wszędzie, gdzie nauka wykracza poza możliwości testowania empirycznego, tam wkrada się mistyczna wizja niewykształconego w mistycyzmie umysłu. O ile bowiem szaman, kapłan, filozof, czy inny mistyk, doświadczony w błądzeniu po granicach zdolności postrzegania, byłby w stanie łatwo kreować estetyczność swoich teorii fizycznych, o tyle fizyk, zwykły inżynier-teoretyk nie ma aparatu intelektualnego oraz odpowiednich narzędzi, aby snuć wizje, których sprawdzenie będzie w najbliższym czasie poza naszymi zdolnościami eksperymentowania.

Każda teoria fizyczna, wystarczająco głęboko wnikająca w rzeczywistość, tworzy swoją “teologię”. Nie mamy bowiem technicznych możliwości badania najbardziej abstrakcyjnych przewidywań umysłów. Nie jesteśmy technologicznie i fizycznie gotowi na mentalne wyzwania naszej substancji szarej. To niestety spotkało Teorię Strun, której niesprawdzalność jest podstawą kwestionowania jej naukowości, sprowadzając ją do sandboxa matematycznego, czyli miejsca gdzie spotykają się najlepsi matematycy.

Ten systemowy błąd tworzenia dzisiejszej nauki zdążył zrodzić już wiele “potworków”. Jednym z podstawowych, jest fizyka Newtona wtłaczana do głów jako „najprawdziwsza prawda”. 300 letnia fizyka myląca się w swoich przewidywaniach co do ruchu Księżyca o mniej więcej 10 metrów, nadal ochoczo nauczana jest w naszych szkołach, chociaż użyta w praktyce rozbiłaby nasz automatyczny lądownik o Księżyc. Od ponad 100 lat już wiemy, że wzory na ruch w tej fizyce są zaledwie przybliżeniem. Niestety jej mechanistyczne konsekwencje dalej wiążą i kształtują aparat pojęciowy nowych umysłów, znacząco ograniczając ich zdolności postrzegania. Pomimo tego, że już wiemy na pewno iż podwaliny dawnej fizyki są błędne, charakter jej przekazywania się nie zmienił i jak wszystko w szkole podawana jest jako prawda teologiczna – objawiona. 

Jak to jest możliwe, że nadal nauczamy tego z religijną emfazą i dumą nie wstydząc się tego, że przekazujemy dzieciom nieprawdę?

Na szczęście od stu lat istnieje ogólna teoria względności, która zupełnie inaczej widzi wiele konkretnych problemów np. w ogóle nie istnieje w niej pojęcie siły. Szkoda tylko, że nauczyciele nadal myślą w starych kategoriach pojęciowych, nie pozwalając młodzieży uczyć się o współczesnej fizyce. Skoro prawdziwa ogólna teoria grawitacji (względności) będzie dla dzieci niezrozumiała, bo ma zaawansowany aparat matematyczny taki jak tensory – trzeba przynajmniej powiedzieć, że jej wzory dla małych prędkości i poziomów przyciągania (znowu ta mentalna kalka – nie ma sił więc chodzi o niewielkie krzywizny czasoprzestrzeni) redukują się do takich uproszczeń. A nie kłamać, że tak to wygląda i każdy kto twierdzi inaczej, podważa autorytet nauczyciela, czyli większą nicość niż to, co oddziela kwanty. 

Jeśli szkole potrzebny jest autorytet to tylko i wyłącznie oznacza, że jest ona przerażona koniecznością uzasadniania wiedzy, którą przekazuje, a jej aparat pojęciowy ma za małą pojemność, aby cokolwiek spójnie udowodnić bez narzucania siłą tez. Dla porządku należy dodać, że i na nauczyciela ta wiedza została siłą narzucona programem nauczania, lecz to przecież zupełnie nie tłumaczy bufoniastej formy z jaką się ją przekazuje. Ta forma jest taka, aby uczniowie nie zadawali pytań, bo pytania ośmieszają nauczyciela i są przez to niemile widziane, bo niebezpieczne. 

To dlatego człowiek opuszczając mury liceum ma wrażenie wychodzenia z mentalnego średniowiecza pełnego nicości i teologii. Jak to trafnie określił kiedyś klasyk: „Jedyne co wyniosłem ze szkoły, to kilka kabli RJ-45”. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Geniusz w każdym z nas

Ludzki umysł skrywa w sobie głębokie i wciąż jeszcze niepoznane tajemnice. Jedną z nich jest tajemnica zdolności umysłu do przetwarzania i odbioru informacji, które tworząc zdarzenia potomne, stają się miarą geniuszu.

Geniusz to człowiek, ale widzący świat pełniej i lepiej. Człowiek, który jest nie tylko biernym obserwatorem społeczności, lecz takim, który może ją również czegoś nauczyć. Bycie geniuszem jest przez to emocjonalnie trudne – kiedy na wskroś widzimy przez błędy, jakimi kierują się przeciętni ludzie, nie znający lepszych metod funkcjonowania i postrzegania. Jednak zdolność ta potrafi być podwójnie trudna – kiedy nie rodzimy się z takimi zdolnościami, czyli jeśli geniusz pojawia się nagle: olśnienie spływa na nas, aby wtłoczyć nas do smutnej konstatacji, jak źle, bądź w najlepszym przypadku – znośnie, toczyliśmy ciąg dotychczasowych zdarzeń.

W potocznym rozumieniu inteligencji zwykliśmy uważać, że jest ona pochodną dobrych genów, w dużo mniejszym stopniu skutkiem dobrego i pobudzającego myślenie oraz kreatywność wychowania. Jednak świat pełen jest zjawisk dziwnych, niespodzianek – takich jak pojawianie się genialnych zdolności po przeżytej traumie.

Darold Treffert, psychiatra badający te szczególne przypadki, zrobił listę osób o niezwykłych zdolnościach i z 319 znalezionych przypadków sawantów, tylko 32 miało swój geniusz od urodzenia.

W 2002 roku Jason Padget został brutalnie napadnięty. Skutkiem napaści było wstrząśnienie mózgu. Kiedy zdołał się wykurować po tym zdarzeniu, zaczął widywać w głowie różnego rodzaju samopowtarzalne „obrazy”. Potem zaczął rysować je i po konsultacji okazało się, że jest w stanie generować w wyobraźni fraktale – samopodobne struktury leżące u podstaw naszego nieeuklidesowego Wszechświata. Potem uczęszczał m.in. na kursy matematyki wyższej, dowiadując się więcej o teorii opisu tych niezwykłych geometrycznych figur. Napisał też książkę na temat swoich doświadczeń.

Alonzo Clemons urodził się jako zwykłe – nieco tylko ponad przeciętnie zdolne – dziecko. Jednak w wieku trzech lat w wyniku upadku doznał urazu mózgu. Po tym zdarzeniu stał się upośledzony – w zakresie słownictwa i mowy, lecz jednocześnie trauma ta wyzwoliła w nim niezwykły rzeźbiarski talent. Widząc np.: zdjęcie konia w gazecie – potrafił wyrzeźbić jego dokładną kopię w pół godziny.

Tommy McHugh, 51.letni budowniczy po krwotoku podczaszkowym, który uszkodził czołowy obszar mózgu, niespodziewanie stał się poetą, rzeźbiarzem i malarzem.

Orlando Serrell po tym, jak został uderzony w głowę piłką baseballową, stał się hipermnemetykiem – geniuszem pamięci. Pamięta pogodę, jaka była danego dnia wraz z dokładnym opisem wykonywanych przez siebie wtedy czynności – jest w stanie także podać dla wybranej daty właściwy dzień tygodnia.

Derek Amato, 40.letni trener korporacyjny, był zupełnie niezainteresowany muzyką i nie posiadał żadnych związanych z nią zdolności. Do czasu, kiedy wskoczył „na główkę” do płytkiego basenu. Po ciężkim wstrząśnieniu mózgu i częściowej utracie słuchu, zainteresował go fortepian. Widział w głowie nuty, jawiące mu się jako czarno-białe plamy – od tej chwili przekwalifikował się na kompozytora i utrzymuje się obecnie z występów i nagrań.

Tony Cicoria był chirurgiem-ortopedą, słuchającym głównie rocka. W 1994 roku podczas rozmowy przez telefon, został rażony piorunem. Talent trafił go dosłownie jak grom z jasnego nieba. Po powrocie ze szpitala, jego życie zaczęło się zmieniać. Poczynając od snu o melodii, która pasowała bardziej do muzyki klasycznej niż rockowej, i po spisaniu jej, powstała 26. stronicowa partytura fortepianowa o nazwie „Sonata błyskawicy op. 1” – opus, czyli jego „dzieło” pierwsze.

Niezwykłe zdolności muzyczne u trzyletniego dziecka były następstwem zapalenia opon mózgowych, u dziewięciolatka niezwykłe umiejętności techniczne pojawiły się po postrzale w głowę – kula uszkodziła lewą półkulę mózgu. To temu dziewięciolatkowi zawdzięczamy między innymi wynalazek worka treningowego robiącego uniki zaraz po uderzeniu, symulując tym samym ruchy przeciwnika.

Jednym słowem, geniusz może drzemać w każdym z nas, trzeba go tylko odnaleźć.

Jest on bowiem następstwem nieswoistego uszkodzenia – swego rodzaju szczęśliwego trafu, bo o ile większość urazów głowy uszkadza nasz mózg, redukując jego zdolności, o tyle część urazów może go ulepszyć.

Jest nawet sprzyjająca temu zjawisku choroba – nazywa się FTD i w wyniku jej postępów dochodzi do uszkodzenia przedniej części lewego płata skroniowego i kory oczodołowo-czołowej, podczas gdy reszta mózgu pozostaje nienaruszona. Obie te strefy zajmują się hamowaniem aktywności ośrodka widzenia przetwarzającego sygnały wzrokowe. Pozbawienie mózgu tych naturalnych barier wyzwala w nim dodatkową kreatywność. 

Drugim zjawiskiem wywołującym z otchłani niebytu geniusza jest sam system regeneracji, który zwiększa aktywność pozostających przy życiu neuronów w sytuacji śmierci części z nich. „W obliczu śmierci żyjemy naprawdę, żyjemy bardziej” – jest to prawda zarówno dla naszej jaźni, jak i dla naszej fizycznej sieci neuronalnej.

Darold Treffert ponadto twierdzi, że urazy te pozwalają na dostęp do tzw.: wiedzy genetycznej. Może się okazać, chociaż na razie to tylko teoria, że wiedza techniczna, matematyczna, zdolności artystyczne, czy inteligencja emocjonalna, przekazywana jest następnym pokoleniom, kształtując ich mózg z dorobkiem intelektualnym rodziców (to argument za tym, aby płodzić dzieci, będąc w wieku późniejszym, dojrzalszym). Nagłe urazy powodują jedynie, że jesteśmy w stanie lepiej się podłączać do tych nawarstwiających i odziedziczonych predyspozycji zapisanych w genach. 

Alternatywną drogą ku genetycznej skarbnicy wiedzy może być praca nad ukrytym talentem, połączona z samokontrolą mózgu pozyskiwaną poprzez medytację.

W rezultacie sawanta możemy już wytworzyć sztucznie. Poddanie zdrowego człowieka oddziaływaniu stymulacji magnetycznej wyłączającej czasowo sieci połączeń neuronalnych w lewym płacie skroniowym (miejsce, gdzie przetwarzamy słowa), sprawia, że ich rolę przejmują prawopółkulowe strefy (miejsce, gdzie przetwarzamy wyobrażenia przestrzenne). U niektórych ochotników wywoływało to zdolność widzenia większej liczby elementów – naraz. Talent znikał po wyłączeniu obwodu, a uaktywniał się ponownie po naciśnięciu guzika.

Elektromagnetyczna stymulacja naszych nieodkrytych talentów należy na razie bardziej do dziedziny science fiction, lecz dzięki analizie dotychczasowych przypadków wiemy już na pewno, że pokłady dodatkowej (a być może i genetycznej) wiedzy i kreatywności – są „tam”, kryją się w każdym z nas. Wszystko, co musimy zrobić, aby przeistoczyć się w naszego wewnętrznego geniusza, to te pokłady odnaleźć.

Zbigniew Galar

P.S.

Inspiracji do tekstu dostarczył artykuł pt.: „Nagły geniusz” – czasopismo „Świat Nauki”, nr 11/2014.

Wersja PDF:

piątek, 7 stycznia 2022

Ludzkość – nomadowie kosmosu

Jedno z niewielu słów brzmiących tak samo w łacinie i grece, to nomas – „wędrujący w poszukiwaniu pastwisk”.

Człowiek – istota poszukująca lepszych warunków – podróżnik. Gatunek wędrowny – prawie zawsze cechowała go ruchliwość.

Rewolucja neolityczna, czyli przejście z łowiectwa i zbieractwa, a więc koczownictwa, na osiadły tryb życia, związany z rozwojem rolnictwa, nastąpiła zaledwie kilka tysięcy lat przed naszą erą. Dzieli nas więc od tej chwili tylko około czterystu pokoleń. Sześć do siedmiu tysięcy lat, pozostaje zaledwie epizodem w dwustu tysiącach lat rozciągłości istnienia gatunku ludzkiego. Przez resztę tego przepastnego i nieprzebadanego jeszcze czasu, byliśmy, jako ludzkość, nomadami.

Henry Kissinger w książce „O Chinach” przypominał w epizodzie półprywatnej rozmowy z premierem Państwa Środka o znaczeniu takiej dysproporcji. Zadał wtedy pytanie – „Co sądzisz o skutkach Rewolucji Francuskiej?”. Premier wielkiego kraju, który miał ponad dwa i pół tysiąca lat spisanej historii, odpowiedział ze spokojem, jaki wynikał z rozciągłości takiej perspektywy – „Za wcześnie, by oceniać”.

Jako ludzkość, na pytanie o skutki rewolucji neolitycznej, zaistnienia rewolucji technologicznej – powinniśmy odpowiadać podobnie. Kiedy patrzymy na ludzkość – musimy widzieć te dwieście tysięcy lat, zakończone krótkim eksperymentem, epizodem – związanym z przymusowym i trwałym okupowaniem tego samego miejsca. Kiedy oczekiwaliśmy na plony, pozostawaliśmy niespokojni, w zawieszeniu i jakoby przy okazji, budując naszą cywilizację i miasta.

Kiedy Thor Heyerdahl przemierzał bezkresny Pacyfik na tratwie Kon-Tiki, tak naprawdę przypominał ludzkości, na jakim polu święciła ona największe sukcesy. Gatunkowi nomadów najlepiej dotychczas wychodziło przekraczanie granic, osiąganie celu na horyzoncie niemożliwego – jesteśmy świetni w czepianiu się paznokciami nikłych, prawie ezoterycznych szans. Potrzeba nam było przypomnieć nasze eksploracyjne pochodzenie, bo wielu powątpiewało w swoje korzenie.

Czy to możliwe, żeby na ślepo odkrywać i zasiedlać kolejne, oddzielone ogromem oceanu, wyspy, na kosmicznych łodziach nie różniących się zbytnio wymiarami od tratw (pomieszczenie mieszkalne Kon-Tiki w najszerszym miejscu miało nieco mniej niż pięć metrów)?

Tuż po II wojnie światowej, w latach pięćdziesiątych, po wprowadzeniu odrzutowych podróży lotniczych, globalnego handlu kontenerowego, tankowców i uwolnieniu zasobów alokowanych dotychczasowo w wojnach – prawie kompletnie poznaliśmy Ziemię: skurczyliśmy ją całą.

Minęło zaledwie dziesięć lat i w początkach lat sześćdziesiątych prezydent Kennedy otworzył przed ludzkością nową erę – podboju Kosmosu, który zaczęliśmy odkrywać w ciągu zaledwie dekady. Wskazał na nowy – niezbadany jeszcze horyzont. 

Drugą prędkość kosmiczną osiągnęliśmy na początku programu Apollo, i to bez jednego śmiertelnego wypadku (w kosmosie). Po kolejnych dziesięciu latach, na początku lat osiemdziesiątych, teoretycznie zaczęliśmy budować pojazdy wielorazowego użytku – promy kosmiczne. Posłużyły one co prawda do zbudowania wspaniałej ISS (International Space Station), ale nie pozwalały nam już na opuszczenie orbity, będąc przez swoją delikatność (katastrofa Challengera i Columbii) pojazdami ograniczonymi tylko do pierwszej prędkości kosmicznej. 

Co więcej, jeden start takiego promu pochłaniał ponad pięć razy więcej pieniędzy, niż starty wynoszących podobną masę rakiet z pierwszej dekady – gdy stawialiśmy jeszcze pierwsze kroki. Promy kosmiczne ze swojej definicji funkcjonalnie ograniczone tylko do niskiej orbity LEO (Low Earth Orbit) były krokiem w tył, połączonym z żerowaniem na pięknej idei odkrywania niepoznanego. 

Kosztowało to ludzkość ponad trzy dziesięciolecia braku rozwoju w zdolnościach wynoszenia. Obsługa programu załogowego lotów kosmicznych, tak samo jak współczesny SLS (Space Launch System) to maszynki do przeżerania pieniędzy wydatkowanych na eksplorację kosmosu i służyły głównie relokacji kapitału z agencji rządowych do korporacji aeronautycznych, pod przykrywką trudnej do wykonania inżynierii, czyli rocket science

To, czy program Artemis będzie bardziej przypominał nowatorski i nastawiony na cel program Apollo, czy tylko notorycznie opóźniony i niebezpieczny dla własnych załóg program lotów kosmicznych czas pokaże. Jednak jestem optymistą, ponieważ NASA ma coraz mniejszą przestrzeń na absurdalne poczynania. W obecnym 2022 roku na orbitę wzleci prywatny program Starship Elona Muska, a chiński program lotów lunarnych został przyspieszony o 8 lat (Chiny chcą założyć bezzałogową bazę na Księżycu już w roku 2027). 

To zadziwiające, jak wiele udało nam się osiągnąć przy ograniczonych zasobach, jakimi dysponujemy. Łączny dotychczasowy budżet NASA, czyli wszystkie pieniądze, jakie ta agencja przez sześćdziesiąt lat swego istnienia wydała na wyważanie podwojów kosmosu, zamknie się w budżecie obronnym USA z tego roku. 

Pomimo tak małych nakładów, dowiedzieliśmy się o naszej okolicy tak wiele, a człowiek przemierzał przestrzeń oddaloną tak bardzo, że cała Ziemia wydawała się z tej perspektywy nieznaczącą, bo niewielką niebiesko-białą kuleczką. Obiekty unoszące się do orbity geostacjonarnej, a więc nieruchomej wobec punktów na Ziemi, która znajduje się 36 tysięcy kilometrów nad Ziemią obejmują przestrzeń ponad tysiąc razy mniejszą niż przestrzeń cislunarna, a więc ta pomiędzy Ziemią a Księżycem (ponieważ Księżyc znajduje się nieco ponad 10 razy dalej). 

Ta pierwsza, geostacjonarna perspektywa, to jakże zachwycający etap w ewolucji postrzegania ludzkości – globalizacja (glob widziany z orbity, który jest prawie wszystkim co widać, otoczony cienką obwolutą ciemności). Zaraz po niej na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (zbyt krótko aby została zauważona przez ogół) pojawiła się nowa, dużo szersza perspektywa tzw. planetyzacja (Ziemia widziana z odległości w jakiej jest Księżyc, w której Ziemia jest zaledwie przepiękną, ale pozbawioną szczegółów oazą na tle przepastnej czerni kosmosu). 

Jesteśmy ludźmi, jesteśmy podróżnikami, za krótko żyliśmy przywiązani do jednego miejsca, aby skutki rewolucji neolitycznej poczyniły w naszej nieuspokojonej jaźni nieodwracalne spustoszenie. Cywilizacyjne splątanie i redukcja egzystencji do szeregu problemów jeszcze nie zabiła w ludziach tej pierwotnej i energetycznej natury. Ona wiecznie odciągała nas od lokalnych punktów widzenia i pchała ku odległym horyzontom zdarzeń.

Ludzkość posiada w sobie ciągle witalność, a człowiek nadal dzielnie dzierży swą najpiękniejszą cechę – ciekawość. Obyśmy mogli właśnie w tym 2022 roku, na nowo przypomnieć sobie kim jesteśmy naprawdę: nomadami, którzy mają tylko jedną nadającą się do eksploracji przestrzeń – przestrzeń kosmosu.

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Władza ewolucji – ewolucja władzy

Sieciocentryczna organizacja plemienna była wielkim wynalazkiem człowieka. Zwłaszcza w stosunku do pierwotnego, i stosowanego przez wiele gatunków zwierząt, przywództwa opartego na fizycznej sile. Pozwoliła ona bowiem prawie dziesięciokrotnie zwiększyć liczbę niekonfliktujących się i mocno wspierających się wewnętrznie grup.

Wioska, której system władzy został oparty na liderze, jest w stanie osiągnąć stan liczebny najwyżej kilkudziesięciu osobników. Powyżej tej wielkości zaczynają się systemowo generowane konflikty. Tylko w tak małej grupie ogromnie łatwo jest wskazać najsilniejszego członka stada i jest on w stanie nieustannie udowadniać w grupie swoją siłę. Kiedy potencjalnych konkurentów jest więcej niż kilkunastu, wtedy automatycznie każdy samiec alfa przegrywa z kolejnym już pretendentem, głównie od nawarstwiających się urazów, jakie otrzymuje on w walkach w obronie supremacji. Sprawia to, że przywództwo staje się dla niego nieopłacalne. Dlatego grupa musi podzielić się, uczynić mniejszą, aby znowu uzyskać warunki, w których długoterminowe korzyści płynące z przywództwa zachęcą samców konkurować o samice.

Drugim czynnikiem, który wymusił rozwój metod zarządzania, było ludzkie uspołecznianie się. Nawet najbardziej waleczny samiec alfa, w bezpośredniej konfrontacji musi ustąpić przed kilkoma przeciwnikami będącymi wojownikami. Nie ma więc możliwości utrzymania posłuchu i fizycznej władzy w wiosce, kiedy jego despotyzmowi przeciwstawi się kilku współpracujących ze sobą i wspierających się wzajemnie oponentów. Kiedy ludzie odkryli tę prostą zależność, że władza fizyczna płynie z ilości – nie z jakości, powrót do zwierzęcej organizacji władzy przestał być możliwy.

Wojnę pomiędzy dwoma plemionami prawie zawsze wygra to liczniejsze. Stąd też zaraz po wykształceniu się formy zarządzania sieciocentrycznego – przez możliwość budowania za jego pomocą większych grup, podbiła ona, jako domyślna metoda formowania grup, prawie cały prehistoryczny świat. Człowiek od tego momentu nauczył się żyć i rozwijać nie tylko w małych rodzinnych plemionach, lecz w znacznie większych tworach organizacyjnych, które posiadały trwały system kontroli władzy – władzy, której praktycznie nie było. Przestała być ona widoczna w bezpośredniej formie, bo wioska została trwałego przywództwa pozbawiona. Było ono formowane tylko w potrzebach – kiedy należało zbudować mechanizm wydania oraz wykonywania poleceń.

Sieciocentryczność jest pojęciem z dziedziny zarządzania. Jest ona najskuteczniejszą formą zarządzania społecznością, a polega na samoświadomości grupy – dogłębnej wiedzy o niej samej. Dzięki sieciocentryczności społeczność reaguje na wyzwania najlepiej, bo zawsze ustanawia się w takiej strukturze hierarchia ad hoc, w zależności od zagrożenia, któremu należy sprostać, czy zadania, które trzeba wykonać. Nie ma przywódcy, istnieje wyłącznie organizacja w czystej formie.

Po ustanowieniu sieciocentryczności, na przykład negocjacje z innym plemieniem zawsze przeprowadzi najbardziej doświadczony i jednocześnie najbardziej intelektualnie sprawny człowiek. Grupa doradcza dla negocjatora stworzy się sama, a do kręgu wsparcia wejdą najbardziej predystowani do tej roli, np.: przedstawiciele starszyzny. Kiedy do wioski wtargnie lew, grupę szybkiego reagowania na zagrożenie stworzy najlepszy myśliwy. To na niego spojrzą wszystkie oczy w sytuacji zagrożenia ze strony dzikiego zwierzęcia-intruza. Każdy w wiosce wie, kto jest najlepszy w danej dziedzinie. Organizacja sieciocentryczna zadziała bez ustalania, kto powinien rozpocząć wydawanie poleceń, bo każdy zna każdego na tyle mocno, aby wiedzieć, gdzie jest czyje miejsce w gradacji profesjonalizmu.

Ograniczeniem liczebności takich grup była wiedza na własny temat, jaką mogli posiadać jej członkowie. Dlatego można było zarządzać w ten sposób większymi grupami, gdy to kobiety rozpowszechniały wśród wszystkich członków plemion wewnętrzną informację – wiedzę o preferencjach i talentach jednostek – każdej z osobna.

Matriarchat stał się wtedy dominujący. W skali mikro, mężczyźni nadal nie zdawali sobie jeszcze sprawy, że ich udział jest niezbędny do urodzenia się dzieci – magia, miękki atrybut, była więc obecna w postrzeganiu ważności kobiet i przechylała jej szalę ku nim. W skali makro, to kobiety zaś były bardziej predystynowane do sprzyjania poznawaniu się członków plemienia. Utrwalanie przez dyskusje kobiece wzajemnej wiedzy na temat charakterów i właściwości członków społeczności, pozwalało zachować samoświadomość tej społeczności – przy dużo większym objętościowo plemieniu. Pozwalało to grupom, w których najważniejsze były kobiety, na zbudowanie większej, a przez to silniejszej grupy – przez co społeczności te przez przewagę fizyczną wynikającą z liczebności, wygrywały konkurencję z innymi mniejszymi plemionami. Kobiety – słuchane i niespychane na drugi plan przez mężczyzn, dawały też twarde korzyści – wynikającą ze spójności siłę.

Przy tym systemie zarządzania ograniczenia ludzkiej pamięci, pozwalały na zbudowanie społeczności liczącej maksymalnie około dwustu członków w sile wieku. Dzieci i starcy w sensie ograniczeń dla sieciocentryczności nie mieli znaczenia, bo nikt nie musiał zapamiętywać ich predyspozycji. Były one w każdej dziedzinie pomijalnie małe.

Liczba graniczna około dwustu osobników jest tak niewielka, gdyż nie chodzi o maksimum zdolności kształtowania się pamięci u najwybitniejszych, lecz o zdolności utrzymywania wiedzy wewnętrznej wśród ogółu, przez najbardziej dynamiczną część grupy. Warunkiem, żeby sieciocentryczność zadziałała, jest konieczność stałego uaktualniania informacji. Musimy wiedzieć nie tylko, kto się w czym specjalizuje, ale również mieć pojęcie o hierarchii tej specjalizacji oraz wiedzieć, jak dany członek społeczności mniej więcej się teraz czuje. Cóż z tego, że jeszcze tydzień temu ktoś był najlepszym wojownikiem, skoro od pewnego czasu jest chory i nie będzie mógł organizować taktyki w walce?

Tego typu organizm społeczny, oparty na wiedzy o sobie nawzajem, zawsze będzie ograniczony rozmiarem – choćby liczą Dunbara. Dlatego aby poszerzyć możliwości ludzkości, potrzebny był więc kolejny wynalazek, mianowicie: innowacja w postaci umowy budowania społecznej drabiny. Powszechnie uważa się, że następcą, chociaż nie spadkobiercą, sieciocentryczności jako formy sprawowania władzy, była struktura hierarchiczna. Jest to szczególny rodzaj struktury hierarchicznej kontrolowanej przez umowę społeczną warunkującą obsadzanie kolejnych szczebli stanowisk. Taka struktura jest około 30% mniej wydajna, lecz pozwala ona na wielce skalowalny rozrost gabarytów kontrolowanej grupy. Tyle, ile jest stopni wojskowych, tyle poziomów wiedzy o ludziach możemy na sobie nabudować. Tylko bezpośredni przełożony musi znać swoich ludzi, oficer wyższy stopniem kontaktuje się już z liderami jednostek – wielkość organizmu, jaki można w ten sposób sprawnie kontrolować, mierzy się już co najmniej w tysiącach.

Oczywiście psycholog zauważy, że struktura hierarchiczna jest dużo bardziej pierwotna i głęboko zaszyta w nasze genetyczne preferencje, gdyż mamy ją wspólną z przodkami ewolucyjnymi, których początki datuje się na 200 milionów lat temu. 

Jednak dla człowieka w słowie hierarchia kryje się więcej znaczeń. Hierarchia władzy to hierarchia czysto zwierzęca, hierarchia jako pozycja społeczna jednostki, do której wszyscy prawie dążymy, ma dużo więcej subtelnych niuansów i znaczeń. Język i jego bogactwa uwarunkowań genetycznie skłaniające ludzi do kształtowania kultury (i to już na wczesnym etapie życia) sprawiły, że tylko człowiek jest w stanie odróżnić hierarchię władzy i siły od hierarchii społeczno – kulturowo wzmocnionego znaczenia danej jednostki. 

Ktoś może być najważniejszy, pomimo tego, że nie sprawuje władzy i nie jest najsilniejszy, bo interakcje gatunku ludzkiego nie zawsze polegają na interakcjach narzucających, lecz czasami na proponujących konkretne rozwiązania. To dlatego tak głęboko mylą się ci, którzy redukują historię ludzkości do wyobrażenia, że było to przeciąganie liny i kto mocniej ciągnął, kto miał więcej realnej siły, ten wygrywał. Czasami wygrywał ten kto zachwycał, kto ostrzegał i oponował, kto apelował i inspirował. Tylko ludzki gatunek wykształcił hierarchię dużo bardziej zawiłą w swojej naturze od prostego dominowania atrakcyjnością seksualną i siłą. Sprawczość jest pojęciem dużo szerszym niż konglomerat siła, władza lub kontrola. 

Dążymy więc jak i skorupiaki, wiedzeni genetycznym pragnieniem do wyższych szczebli hierarchii w stadzie. Daje nam to przyjemną świadomość dobrze zrealizowanego społecznie życia. Jednak nie jest to proste dążenie do posiadania największych mięśni, największej kontroli i największej władzy. Dlatego hierarchia stadna istniała od zawsze i nie tylko człowiek buduje struktury hierarchiczne, ale tylko człowiek hierarchię rozumie jako coś więcej niż różne odmiany fizycznej kontroli, bo nie zawsze chodzi o to, żeby płodzić ze zdrowym – ładnym i się najeść do syta.

Władza w obecnym rozumieniu nie jest rezultatem przewagi intelektualnej przywódcy, nie jest ona również emanacją fizycznej siły. Władza przestała być utrzymywana za pośrednictwem najlepiej zorganizowanej i wyposażonej kasty – wojskowych. Oczywiście za wyjątkiem kilkunastu państw, pozostających jeszcze pod intelektualnym wrażeniem organizacji społecznej kontroli sprawowanej za pośrednictwem prymitywnej struktury hierarchicznej. Cofamy się w rozwoju do tej anachronicznej, opartej na rozkazach formy tylko, gdy wprowadzamy „stan wojenny” – czyli w czasach kryzysu.

Kiedy kryzysu nie ma – wprowadzenie stanu wojennego uważa się za barbarzyństwo, które jest powszechnie uznawane za nadużycie ze strony uprzywilejowanej fizycznie wojskowej kasty. Traktowane jest jako działanie burzące spolegliwość społeczeństwa i pchające je w objęcia najbardziej wyrafinowanej formy sprawowania władzy, tj.: umowy.

Pojawienie się społecznej umowy jako źródła władzy – jest zjawiskiem względnie młodym. Mowa o władzy bezpośrednio płynącej ze społeczeństwa i powierzanej przywódcom dobrowolnie, a nie będącej efektem bezpośredniej przewagi elit nad pospolitym ludem w postaci magii (reprezentowanej obecnie przez medialną propagandę), czy siły. Jako koncept intelektualny, „umowa powierzająca kontrolę nielicznym”, istnieje z przerwami od zaledwie kilku tysięcy lat. Okresy przerw brały się z oporu arystokracji. Przez niego prawie nigdy „umowa” nie była wprowadzana w życie do końca. Jej idea stawia bowiem naród na piedestale, przez co każdy przedstawiciel władzy zobowiązany jest mu służyć. To spotyka się z oporem lepiej uposażonej części społeczeństwa skażonej wirusem „władzy”, który każe jej „zarządzać”. Do zaistnienia „umowy” – potrzeba warunków wzrostu dla pokolenia świadomego swoich celów, które nie spotkało się w swojej przeważającej części z sytuacjami deprawacji władzy. Do rozmycia sieci kontroli, potrzeba też ograniczenia wpływów posiadanych przez arystokrację, przy jednoczesnym zachowaniu dobrobytu i spokoju. Może to nastać tylko w przedłużonym czasie wzrostu, jakiego doświadczaliśmy jeszcze do niedawna.

Czy udało nam się zapewnić sobie wystarczająco długi okres dobrobytu, aby wykształcić pokolenie świadome społecznie? Tak, z pewnością.

Czy udało nam się odsunąć genetycznie uprzywilejowane, a nie kompetencyjnie ukształtowane elity – uniemożliwiając im nepotyzm i budowanie szklanych sufitów dla aspirujących do lepszego życia? Nie, to jest jeszcze przed nami…

Zbigniew Galar

Wersja PDF: