niedziela, 24 października 2021

Zibipedia – Synergetyka


Nadal brakuje słów, aby opisać moralność i naukowość w jednym zdaniu. Synergetyka jest tutaj roboczo prostą fuzją dziedziny nauki i synergii, a więc zastosowaniem metody naukowej mającej skutkować osiągnięciem synergii, z pominięciem kosztów osiągania pozornych celów.

Zacznijmy więc od pierwszego z elementów: nauki. Nauka jako koncept z czasem przerodziła się z machiny tłumaczącej otaczający nas świat w istną kopalnię pomysłów dla inżynierii, a więc praktycznych jej zastosowań. Powszechna komercjalizacja rozważań (przekształcająca je w rozwiązania) sprawia, że naukę trudno uprawiać, jeśli nie przynosi ona pieniędzy. Kiedyś – rozwiązywanie problemów w praktyce mocno różniło się od dywagacji teoretycznych. Obecnie – większość postępu w możliwościach zmieniania świata zawdzięczamy ogólniejszym teoriom przewidującym wyniki eksperymentów, nie charyzmie ludzkiej i zdolności np. do prowadzenia wojny.

Nauka wreszcie ma określoną hierarchię. Paradoksalnie na samym końcu rezydują rozwiązania naszych codziennych ludzkich problemów. Z drzewa nauki dopiero z jego drobnych gałęzi zbieramy owoce technologii służące polepszeniu życia ludzkości. Na samym początku jest filozofia i etyka, która postęp naszego życia uznaje za jeden z głównych celów nauki i technologii i z nią, i tylko z nią, synergetyka ma wspólne korzenie. Pomiędzy korzeniami a owocami mamy długi łańcuch praw logiki określających ramy aksjomatów matematyki, zamaszyście wyznaczających pole możliwych twierdzeń powiązanych nierozerwalnym dowodzeniem dedukcyjnym. Daje nam to fundament do tworzenia teorii fizycznych, chemicznych, potem biologicznych i społecznych – w długim ciągu indukcyjnego wnioskowania.

Lecz nauka jako całość (aż do poziomu etyki) nie odpowiada na najważniejsze pytanie naszej egzystencji. Co więcej: nawet go nie zadaje, bo nie może. Przez swój obiektywizm odbiera sobie prawa do ocen jakości różnych form egzystencji. W rezultacie technologia jest amoralna, pozbawiona moralności w sensie braku przebywania na tej samej płaszczyźnie z nią – to dlatego technika laserowa może być użyta do cięcia nie tylko blach, ale i ludzkiego ciała oraz oślepiania, a także do odczytywania płyt DVD. Z kolei technologia podziału atomu to sama bomba, ale i bardzo przydatna energia oraz produkcja izotopów do ratujących życie aparatów do naświetlania, dla ludzi chorych na nowotwory. 

Nauka nie ma prawa być moralną, bo tak naprawdę nie ma niczego wspólnego z moralnością – nie ma bowiem technologii całkowicie złej, tak samo jak nie ma tylko dobrej. Owoce dziedzin nauki to narzędzia typu np. młotek, i od człowieka zależy, czy użyje młotka do wbijania gwoździ czy do rozbijania ludziom głów. Nawet technologie medyczne mogą być przecież użyte do uśmiercania, a nie do skutecznego leczenia ludzi, to dlatego tylko w przypadku bakterio- i wirusologii zabrania się publikowania osiągnięć ułatwiających pozyskanie bądź tworzących broń biologiczną.

Nauka to zbiór pytań, lecz rezultatem jej poczynań (rezultatem jej uprawiania) jest zaledwie zbiór odpowiedzi, bo zrozumienie daje ludzkości narzędzia do zmieniania świata na taki, jaki byśmy chcieli uzyskać. Pytania są prekursorem praktycznego efektu istnienia nauki i stanowią o jej istocie, ale zbiorem odpowiedzi pozostaje nauka wcielona w życie. Kiedy wracasz ze szkoły – rodzice pytają Cię, czego się nauczyłeś, a nie: jak poszerzyłeś horyzont pytań, na które nadal brakuje odpowiedzi? Wiedza daje nam władzę nad otoczeniem, nagina rzeczywistość zgodnie z naszą wolą. Potrzebujemy więc nowej dziedziny nauki, która będzie rozważać, co z tą całą władzą powinniśmy zrobić.

Przykładowa nazwa na tę dziedzinę to synergetyka. Synergetyka pyta, jak powinniśmy naszą rzeczywistość odmieniać. Jest to równie ważna kwestia, co cała reszta nauki, której rezultatem jest zwiększanie zakresu możliwych rzeczywistości będących rezultatem działania zgodnego z nauką, czyli skutecznego.

Podstawą dla tej dziedziny humanistycznych rozważań jest utylitaryzm, czyli jak najogólniejsze zrozumienie konsekwencji naszych działań i dążenie do tych lepszych w ogólnym rozrachunku, przy jednoczesnym przekonaniu, że powinniśmy wykorzystywać nasze możliwości jak najoszczędniej, bo przez to osiągniemy efekt jak najmniejszym kosztem.

Zbigniew Galar

sobota, 23 października 2021

Permutacje finansowego kryzysu


(Porównanie procentowego spadku notowań Dow Jones Industrial dla:
krachu Covid-19 z 2020 roku i krachu nieruchomości z 2008 roku: opracowanie własne)

Od początku wiadomo było, że tak się to skończy, kiedy w latach 90. lobbing Rezerwy Federalnej pozwalał na coraz większą aktywność bankom komercyjnym na rynku papierów wartościowych. Ten (Bill Clinton), który deregulował banki inwestycyjne (The Gramm–Leach–Bliley Act (GLBA) – 1999) wbijając gwódź do trumny ich separacji od banków komercyjnych (Glass–Steagall Act – 1932) dobrze wiedział jak to się kończy – globalną kradzieżą 2008 roku. Obecna bańka wszystkiego nie jest zaskoczeniem tylko konsekwencją i jeśli protesty antyinflacyjne nie będą wystarczająco silne, kryzys skończy się tak samo. 

Oczywiście nie musi skończyć się tak samo, to nie grawitacja  to nie jest prawo fizyki, to system społeczny, w którym rezultat wyznacza aktualna wypadkowa tendencji i relacji władzy. Jednak uważam, że skończy się tak samo, bo za tym stoją ludzie, którzy tak jak wtedy nie chcą płacić za własne błędy, przepisy regulacyjne instrumentów pochodnych nie zmieniły się w tej kwestii nawet po krachu 2008 roku (więc relatywna siła społeczna lobby inwestycyjnego była potężna nawet po kryzysie), a po 10 latach ci, którzy za to odpowiadają są jeszcze bogatsi nie tylko dlatego, że za ostatni kryzys nagrodzili się premiami (bailout).

20 lat temu tuż po roku 2000 USA wspięło się na szczyty swojej potęgi, a jego najbogatsze pokolenie 50. i 60. latków z wyżu demograficznego dzieci urodzonych po II wojnie światowej (baby boomers) spało na górze pieniędzy zaoszczędzonych w trakcie całego swojego spokojnego życia. 

Doszło wtedy do umownego spotkania dwóch grup ludzi: właścicieli domów oraz inwestorów reprezentujących tych 60 latków. Właściciele domów mieli kredyty hipoteczne na własne mieszkania, czyli hipoteki, natomiast inwestorzy, jak zwykle, mieli pieniądze. W praktyce te hipoteki to były fizyczne domy, natomiast pieniądze to były wielkie instytucje, takie jak fundusze emerytalne, oszczędnościowe i inwestycyjne, czy firmy ubezpieczeniowe. Te dwie grupy spotykały się ze sobą w systemie finansowym giełdy nowojorskiej na Wall Street.

Na początku XXI wieku inwestorzy siedzieli na górze pieniędzy, przekazanych im przez majętnych obywateli USA, pilnie poszukując okazji do inwestowania, aby po czasie pieniądze te uległy pomnożeniu. Normalnie udaliby się ze swymi pieniędzmi do Rezerwy Federalnej, od której odkupiliby obligacje skarbu państwa USA – czyli pożyczyliby te pieniądze państwu na procent, gdyż zwykle jest to najbezpieczniejsza inwestycja.

Jednak w wyniku kryzysu dot.com, czyli gwałtownemu spadkowi akcji firm internetowych na przełomie wieku oraz 11. września, prezes Rezerwy Federalnej obniżył stopę procentową do zaledwie jednego procenta – chcąc wspomóc banki. Ten jeden procent zwrotu na inwestycji w obligacje stał się po prostu zbyt niski dla większości inwestorów, którzy masowo zrezygnowali z pożyczania państwu na rzecz bardziej opłacalnych i bardziej ryzykownych alokacji kapitału.

Obniżenie stopy procentowej do zaledwie jednego procenta, jednocześnie oznaczało eldorado dla banków. Mogły one teraz pożyczać z fabryki pieniędzy, czyli Rezerwy Federalnej, na zaledwie jeden procent. Każdy z nas chciałby móc dostać kredyt z jednoprocentowym oprocentowaniem, a banki miały jeszcze sprawdzone metody pomnażania pożyczonych pieniędzy, przez co mogły zarobić dodatkowo na braniu takich pożyczek. Tym samym wpompowano do systemu bankowego ogromne pieniądze dla pobudzenia gospodarki.

Dodatkowo pozyskiwano dla amerykańskich rynków pieniądze z akcji gromadzenia dolarów przez Chiny, Japonię i bogaty w ropę Bliski Wschód. To wszystko razem spowodowało, że na początku XXI wieku zachodnie banki miały bardzo dużo pieniędzy do pożyczenia. Tak wiele, że musiały obniżać swoje zyski, udzielając tanich kredytów, inaczej ludzie nie zadłużyliby się na tak wielkie sumy. Obniżanie zysków to dla banków coś niepokojącego, dlatego zdecydowały się one masowo używać „dźwigni” (leverage), w celu wykorzystania koniunktury masowego pożyczania, a przez to ostatecznie doprowadzić nawet do zwiększenia swoich zysków.

Dźwignia polega na inwestowaniu nie swoich pieniędzy w celu zwiększenia zysków z działalności…

W normalnej sytuacji człowiek kupuje skrzynkę za 10 tysięcy zaoszczędzonych dolarów, a następnie sprzedaje ją z zyskiem za 11 tysięcy. Jego zysk z transakcji wynosi więc tysiąc dolarów.

W sytuacji z wykorzystaniem dźwigni, człowiek posiadający 10 tysięcy zaoszczędzonych dolarów, idzie do banku po krótkoterminową pożyczkę w wysokości powiedzmy 990 tysięcy dolarów. Ma dzięki temu w ręku okrągły milion dolarów.

Potem człowiek kupuje za to 100 skrzynek, a następnie sprzedaje je z zyskiem za milion i 100 tysięcy. Później oddaje pożyczone 990 tysięcy plus 10 tysięcy odsetek za na przykład jednodniową pożyczkę. Po odliczeniu swoich pierwotnych 10 tysięcy zaoszczędzonych dolarów, zostaje mu 90 tysięcy dolarów zysku. Gdyby operował tylko na swoich pieniądzach, miałby jedyne tysiąc dolarów zysku, dlatego jeżeli mamy możliwość przeprowadzenia zyskownej transakcji, opłaca się wykorzystywać mechanizm dźwigni. Czyni to z dobrych interesów – doskonałe interesy.

W ten właśnie sposób banki prowadziły swoje doskonałe interesy. Bankierzy na Wall Street pożyczali pieniądze, następnie przeprowadzali zyskowne transakcje i spłacali krótkoterminowe pożyczki, zarabiając krocie na systemie dźwigni praktycznie bez ryzyka. Gdy zobaczyli to inwestorzy, też chcieli mieć udział w tym systemie.

Decydenci z Wall Street wpadli więc na pomysł połączenia inwestorów z właścicielami domów poprzez hipoteki. Jeżeli rodzina chciała posiadać dom, musiała zaoszczędzić pieniądze na wkład początkowy i skontaktować się brokerem hipotecznym, który łączył ich z pożyczającym pieniądze na nowe domy, czyli dającym pożyczkę hipoteczną. Na tej transakcji broker dobrze zarabiał, bo dostawał ustalony procent od podpisanej umowy, na wzięcie kredytu hipotecznego przez rodzinę. Następnie kupowała ona za te pożyczone pieniądze dom i stawała się jego właścicielem. Dom oczywiście obciążony jest hipoteką, jednak praktycznie należał już do rodziny, bo mogła w nim mieszkać. Kupno w takim systemie domu było wtedy dobrą inwestycją. Kwota do spłacenia ciągle się zmniejszała, a cena ich domu w przeciągu lat nieustannie rosła. Dlatego nieustannie rósł majątek rodziny, wraz ze wzrostem wartości ich domu wziętego na kredyt.

Pewnego dnia pożyczający pieniądze na nowe domy dostał telefon od bankiera inwestycyjnego, który gotów był kupić od niego zobowiązania rodzin do spłaty kredytów mieszkaniowych, czyli umowy o wzięciu pożyczek. Zobowiązania zostały sprzedane bankierowi z odpowiednią prowizją, przez co pożyczający pieniądze na nowe domy, zarobił na pożyczce – już teraz, a nie po kilkudziesięciu latach, gdy całość kredytów zostałaby przez rodziny spłacona.

Następnie bankier inwestycyjny, korzystając z dźwigni, pożyczył miliony dolarów, za które kupił tysiące hipotek i umieścił te papiery w jednym pudełku. W pudełku były teraz umowy wzięcia kredytu na mieszkania i każdy właściciel pudełka otrzymywał miesięcznie kolejne wpłaty rat od każdego właściciela domu obciążonego hipoteką.

Następnie bankier inwestycyjny posegregował umowy kredytowe na trzy przegródki – odpowiednio nazywając je „bezpiecznymi”, „normalnymi” i „ryzykownymi”, w zależności od uśrednionych szans wpłacania przez rodziny kolejnych rat w przyszłości. Po takiej operacji można już było sprzedawać umowy z każdej z przegródek oddzielnie, a nie jako całe zamknięte pudełko z losowo ułożonymi umowami.

Pudełko z tak posegregowanymi umowami dostało nową nazwę – zabezpieczonych zobowiązań dłużnych CDO (collateralized debt obligations), przy czym zabezpieczeniem dla właściciela pudełka – były same domy. Gdyby rodziny przestały spłacać swoje raty, właściciel umowy miałby prawo zabrać im dom. A ponieważ oznaczałoby to rzeczywistą tragedię dla takiej rodziny, wydawało się więc, że dla kupującego pudełko – transakcja była bardzo bezpieczna.

CDO działa jak trzy poziomy wodnej kaskady, gdzie wodą są same pieniądze. Jak tylko przychodzą pieniądze od spłacających raty, najpierw pokrywają one zobowiązania dla przegródki „bezpieczne”, potem przelewają się do przegródki „normalne”, aby na końcu wypełnić zobowiązania wobec przegródki „ryzykowne”.

Dlatego gdyby zdarzyło się, że część kredytobiorców przestanie spłacać swoje raty, wtedy ostatnia przegródka nie wypełni się w całości, co czyni inwestycję w jej kupno bardziej ryzykowną. W celu kompensacji tego większego ryzyka, inwestycja w umowy hipoteczne z przegródki „ryzykowne” dawała po czasie większy procent zwrotu – aż 10%. Przegródka „normalne” 7%, a przegródka „bezpieczne” tylko 4%, a było to i tak dużo więcej niż jeden procent zwrotu z inwestycji w obligacje państwowe.

Aby umowy z przegródki „bezpieczne” były jeszcze bezpieczniejsze, banki zdecydowały się ubezpieczyć inwestycje w te umowy, w zamian za niewielką prowizję nazywaną – zamianą ryzyka kredytowego (credit default swap).

Dzięki tej ostatniej operacji kredytowe agencje ratingowe (rating agencies), czyli specjaliści od wyceny ryzyka inwestycyjnego, nadali tej „bezpiecznej” przegródce z umowami specjalną super ocenę AAA, a więc najbezpieczniejszą z możliwych. Przegródka „normalna” została oceniona na BBB, natomiast przegródki „ryzykowne”, w ogóle nie poddano ocenie.

Dzięki ocenie AAA bankier inwestycyjny mógł sprzedać umowy z przegródki „bezpieczne” inwestorom, którzy szukają jedynie bezpiecznych inwestycji. Umowy z przegródki „normalne” zostały sprzedane innym bankom, natomiast przegródką „ryzykowne” zainteresowane były fundusze hedgingowe i inni szukający wysokich zysków okupionych realnym ryzykiem.

Bankier inwestycyjny dzięki mechanizmowi dźwigni i masowemu skupowaniu umów kredytowych za nie swoje pieniądze oraz odsprzedawaniu ich inwestorom i reszcie rynku finansowego w postaci CDO – zarabiał miliony.

Dzięki temu i sami inwestorzy znaleźli wreszcie o kilkaset procent lepsze miejsce do lokowania swojego kapitału, gdyż „bezpieczne” przegródki umów kredytowych były dużo bardziej opłacalne od jednoprocentowego zysku z pożyczania państwu. Dlatego chciano tych umów kupować coraz więcej.

Dlatego bankier inwestycyjny zadzwonił do pożyczającego pieniądze na nowe domy, żądając większej ilości umów, a on z kolei naciskał na brokera hipotecznego, aby poszukał większej ilości ludzi chcących wziąć kredyt na dom. Ale broker nie mógł już nikogo nowego znaleźć, bo każdy, kto kwalifikował się do udzielenia mu kredytu hipotecznego, już go posiadał. Jednak wszyscy zainteresowani kręceniem się tego interesu – wpadli na pewien pomysł.

Kiedy rodzina przestaje spłacać raty swojego kredytu, pożyczający jej pieniądze – dostaje dom, który był zabezpieczeniem pożyczki. Do tego ceny domów nieustannie rosły. Skoro udzielający kredytu jest zabezpieczony w przypadku braku spłaty rat, do tego jego zabezpieczenie ciągle zyskuje na wartości, to mógł on po prostu przypisać pewne ryzyko dla udzielanych rodzinom kredytów. Przez to nie musiał już wymagać wkładu początkowego, zaświadczenia o zarobkach – w nowej sytuacji wystarczyłby już tylko dowód tożsamości. Właśnie do takiego poluzowania warunków dla zdolności kredytowej doszło.

Zamiast pożyczać pieniądze na nowy dom, jedynie odpowiedzialnym i wypłacalnym rodzinom, w postaci standardowych kredytów hipotecznych (prime mortgages), zaczęto udzielać pożyczek osobom nieco mniej odpowiedzialnym, a czasem zupełnie nie posiadającym pieniędzy i bezrobotnym, i nazwano je sub-prime mortgages. Na szczęście dla tego ostatniego terminu – nie mamy jeszcze w naszym języku i polskim systemie finansowym właściwego odpowiednika…

Od tego momentu cała gra nabrała rozpędu i podążała już drogą ku nieuchronnej katastrofie. W nowej sytuacji, tak jak poprzednio, broker hipoteczny łączył rodzinę z pożyczającym pieniądze na nowe domy. Ten udzielał pożyczki, i od każdej umowy, broker dostawał odpowiednią prowizję. Rodzina dostawała wielki dom – wielki w stosunku do ich dotychczasowych możliwości finansowych.

Pożyczkodawca sprzedawał umowę bankierowi inwestycyjnemu, od razu na niej zarabiając, który następnie wrzucał ją do odpowiedniej przegródki, zamieniając ją w CDO. Następnie bankier sprzedawał CDO z użyciem mechanizmu dźwigni inwestorom i innym chcącym je kupić, szybko przestając być już tylko zamożnym, a stając się bardzo zamożnym bankierem.

Cały mechanizm funkcjonował przez pewien czas doskonale, sprawiając, iż wszyscy uczestnicy się bogacili. To z tego powodu przeżywaliśmy hossę na giełdzie, a liczba miliarderów nieustannie rosła. Nikt nie martwił się coraz bardziej ryzykownymi umowami hipotecznymi, bo jak tylko jeden z uczestników rynku sprzedał umowę następnemu, automatycznie pozbywał się coraz bardziej śmierdzącego problemu. Co mądrzejsi zdawali sobie jednak sprawę z faktu, że wszystko zmierza ku zatraceniu i przyspieszenie wymiany umów hipotecznych zostało spowodowane tym, że te papiery stają się coraz bardziej gorące. Jak tylko temperatura papieru przekroczy 451 stopni Farenheita – spłoną, zmieniając się w nic warte kupki toksycznego popiołu.

Jak tylko pierwsi niewiarygodni posiadacze kredytów przestawali je spłacać, problem dotknął właściciela umowy – najpierw głównie bankiera inwestycyjnego. Jego comiesięczna wpłata raty kredytu zamieniała się w dom, co nie za bardzo go martwiło. Wystarczyło dom sprzedać i cieszyć się odzyskanym kapitałem, a wraz ze wzrostem cen nieruchomości także zyskiem.

Jednak coraz więcej wpłat zamieniało się w domy i w końcu było tak wiele domów na sprzedaż na rynku, że podaż zaczęła przewyższać popyt i ich ceny przestawały rosnąć. Po czasie zaczęły nawet spadać.

To stworzyło dodatkowy problem dla właścicieli domów ciągle spłacających swoje pożyczki. Jak tylko coraz większa ilość domów w ich okolicy była wystawiona na sprzedaż, ich ceny spadały, co z kolei spowodowało spadek ceny również ich domu. Po pewnym czasie wiarygodni kredytobiorcy zaczęli się więc zastanawiać, dlaczego spłacają na przykład kredyt o wartości 300 tysięcy dolarów, gdy ich mieszkanie jest teraz warte najwyżej 90 tysięcy. Stwierdzili, że kontynuowanie spłacania takiego oszukańczego kredytu nie ma większego sensu. Porzucali jego spłacanie, nawet jeśli mogli sobie na dalsze raty pozwolić. Masowe odejście od spłacania kredytów przetoczyło się przez cały kraj.

W tym momencie bankier inwestycyjny posiadał pudełka pełne bezwartościowych umów kredytowych. Dzwonił więc pospiesznie do wszystkich zaprzyjaźnionych inwestorów, aby wcisnąć im chociaż te „bezpieczne” umowy. Jednak inwestorzy nie są głupi i widząc, co się dzieje, po kolei stwierdzali, iż nie są nimi zainteresowani, co w praktyce oznaczało krach na cenach tych pudełek.

W tym momencie strumień pieniędzy z rat kredytowych nie wystarczał już nawet na wypełnienie pierwszej przegródki w kaskadzie przepływu pieniędzy. Nie dawał więc zwrotu nawet dla super bezpiecznych, jak jeszcze niedawno sądzono, umów grupy AAA, spośród wszystkich CDO. Bankier inwestycyjny próbował więc sprzedać te umowy komukolwiek, jednak wszyscy zgodnie odmówili.

Bankier inwestycyjny panikował coraz bardziej, ponieważ na co dzień korzystał z mechanizmu dźwigni. Aby wykupić umowy kredytowe, na papierze przecież warte miliardy, musiał najpierw krótkoterminowo te miliardy od innych banków pożyczyć. Teraz musiał te szybkie pożyczki zwrócić, a nie miał z czego, gdyż nie sprzedał jeszcze CDO do nabywców, i pewnie już tego nie zrobi. Jego aktywa stawały się coraz bardziej toksyczne – i taki termin właśnie ostatecznie im nadano: toxic assets (w praktyce ta nowomowa znaczyła tyle co no assets).

Co więcej, nie tylko on był w podobnej sytuacji, bo wielu inwestorów do tej pory kupiło już od niego tysiące tego typu niespłacalnych umów kredytowych. Ich perspektywiczne zyski powoli zamieniały się w masowe straty – gdy kolejne raty nie wpływały od rodzin posiadających przewartościowane kredyty na dużo mniej warte domy…

W rezultacie pożyczający pieniądze na domy także starał się sprzedać toksyczne umowy, jednak bankier inwestycyjny nie chciał już ich od niego kupować. To z kolei spowodowało, że kolejnych pożyczek nie opłacało się już udzielać, a broker hipoteczny otrzymał wypowiedzenie z pracy. Umowy hipoteczne przestały krążyć i cały rynek kredytowy zamarzał, wszystko stawało się ciemniejsze, a „kolaps” (zapaść) był coraz bardziej nieuchronny. Problemem stawał się brak ruchu na rynku (frozen credit market), i w końcu wszyscy zastygli w miejscu, jakby oczekując cudu.

Wtedy drobni inwestorzy i mali akcyjni posiadacze z różnych źródeł zaczęli dowiadywać się o powadze sytuacji. Informacje ukrywane, a potem specjalnie przykrywane hurra-optymistycznymi zapewnieniami, powoli zaczynały wyciekać z gabinetów największych macherów rynku. W efekcie wszyscy rzucili się sprzedawać swoje akcje, zanim zupełnie straciłyby na wartości. Wartości firm powiązanych na początku jedynie z rynkiem nieruchomości spadały w zastraszającym tempie, przez co główni inwestorzy, tacy jak Lehman Brothers, zaczęli bankrutować.

Było coraz gorzej, bo wraz ze spadkiem cen akcji funduszy oszczędnościowych inwestujących pieniądze drobnych ciułaczy na giełdzie, doszło do krachu dotykającego wszystkich uczestników rynku. Inwestor dzwonił do właścicieli domów i mówił im, że ich inwestycje w akcje są teraz bezwartościowe. W rezultacie coraz więcej rodzin traciło swoje oszczędności, emerytury, zdolność kredytową i możliwości bieżącego spłacania rat za domy, które do momentu spłacenia pożyczek – jeszcze do nich w pełni nie należały.

Zaraz po dużej redukcji cen akcji, doszło do masowego przejmowania domów przez banki, wyrzucania na bruk ludzi nie płacących rat kredytów, namawiania bankiera inwestycyjnego do wyskoczenia oknem i różnych innych ciekawych, znanych nam z pierwszych stron gazet historii. Innymi słowy, doszło do kryzysu, a pozostałe wypadki już znamy, bo wtedy mniej więcej sytuacją na rynkach finansowych zaczęli interesować się zwykli zjadacze chleba.

Potem finansiści zwrócili się o pomoc do państwa, aby rząd za sumę 700 miliardów dolarów wykupił ich toksyczne aktywa. Rezerwa Federalna dofinansowała banki z własnych środków kolejnymi 700 miliardami i wszyscy krzyczeli, że trzeba utrzymać wysokie ceny domów – inaczej czeka nas krach, jakiego jeszcze świat nie widział.

Aktywa częściowo wykupiono, banki dofinansowano, przez co do masowych bankructw nie doszło, a członkowie zarządu wypłacili wszystkim odpowiedzialnym za całą sytuację sowite premie, aby nikomu nie opłacało się sypać o szczegółach tego globalnego przekrętu.

Na nasze nieszczęście, od masowego krachu Amerykę uratowała jedynie akcja obniżania stóp procentowych, czyli wirtualnego dowożenia do banków worków pieniędzy. Niestety po ponad 10 latach dług USA przekracza już wszelkie bariery i drugi raz nie będzie już można tej sztuczki zastosować bez wywołania dużej inflacji. Rozstrzygająca więc będzie skala oporu społecznego przed rosnącą drożyzną – pytanie bowiem pozostaje otwarte, czy współczesne społeczeństwa pozwolą sobie wmówić, że to wpływ pandemii, a nie masowego dodruku pieniądza przez banki.  

Pokrywanie bieżących zobowiązań z kieszeni podatnika w postaci drukowania pieniędzy początkowo nie widać, bo te nowe pieniądze są inwestowane głównie po linii najmniejszego oporu i zamiast coś za nie budować, kupować firmy i nimi sprawnie zarządzać podnosząc ich wartość, kupuje się za nie papiery wartościowe. Dlatego zamiast wywoływać inflację walut na rynku, ukryte są one w wysokich cenach akcji. 

Ale to tylko przedłuża nieuchronne załamanie, które teraz już będzie dużo większe, bo wraz ze spadającymi cenami akcji rośnie presja, aby uciekać z giełdy i inwestować w aktywa trwałe takie jak nieruchomości, co napędza ten sam mechanizm wzrostu ich cen co przed 10 laty, bo całe nowe osiedla wykupywane są przed fundusze pod wynajem. Po zatrzymaniu się wyścigu cen mieszkań i domów, bo nie mogą one przecież rosnąć w nieskończoność, dochodzi do krachu. 

Jednak obecnie inwestorzy, nauczeni sytuacją do jakiej doszło w 2008 roku, równolegle prowadzą strategię zamiany akcji na inne aktywa trwałe, przez co gwałtownie na wartości tracą też zwykłe oszczędności, bo o wszystko o co warto walczyć, bo się nie psuje, konkurują teraz coraz większe pieniądze. Przy galopującej inflacji Państwo może zagwarantować wypłacalność oszczędności ulokowanych w bankrutujących bankach np. jak w Polsce do 100 tysięcy złotych, bo w momencie ich wypłacania i tak dojdzie do jeszcze większej hiperinflacji i będą to aktywa niewiele warte. 

Cały ten skomplikowany mechanizm nie służy tylko wyprowadzeniu pieniędzy z klasy średniej. Jest on nakierowany głównie na zniszczenie możliwości inwestycyjnych w kierunku innowacji ze strony małego biznesu, bo wkrótce będzie on w stanie zrobić poważną konkurencję poprzez decentralizację automatyzacji. 

Właściciele dużych przedsiębiorstw tuczą się znacząco dzięki automatyzacji od dekad – dzięki niej wydajność przedsiębiorstw rośnie od kilkudziesięciu lat, a zarobki wyżej kwalifikowanych, bo obsługujących już automatyzowane systemy pracowników, po uwzględnieniu inflacji, utrzymują się na porównywalnym poziomie. Z kolei właściciele drobnych przedsiębiorstw, którzy stanowią bardziej zdeterminowaną i odporniejszą na zmiany konkurencję, nie mogli wdrażać tego typu rozwiązań głównie ze względu na zbyt wysokie początkowe koszty. Ponadto, działalność w małej skali dużo trudniej algorytmizować i automatyzować, bo nie ma wystarczającej powtarzalności podobnych przypadków i jest ona z powodu większej elastyczności dużo bardziej różnorodna. Jednak wdrażane obecnie najnowsze rozwiązania pozwalają coraz bardziej wyrównywać boisko i tworzyć zautomatyzowaną, a jednocześnie pozbawioną bezwładu konkurencję. 

Nierównomierny impakt postępu technologii wywołał nierównowagę na rynku dając kolosom do ręki zbyt szybko, zbyt dużo władzy i gdy dochodzi do naturalnego wyrównania próbuje się zmienić zasady. System aktualnych układów broni się przed powrotem do normalności, gdzie duże zwierzęta nie stanowią tak dużego udziału procentowego masy wszystkich organizmów rynkowych. Klasa inwestorów niszczy więc globalne oszczędności, tak jakby nie robiła już tego głównie dla siebie, lecz w imieniu bardziej potężnej i majętnej grupy, która po konsolidacji posiada teraz zbyt wiele, aby mogła bez (nie)uczciwej walki wszystko utracić. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Link

Statek kosmiczny Ziemia


Wszyscy jesteśmy kosmitami.

Poruszamy się w niezmierzonej przestrzeni, odkrywając coraz to nowsze rejony Wszechświata.

Nie jest prawdą, że co roku, czyli po jednym okrążeniu Ziemi wokół Słońca, powracamy w to samo miejsce, bo cały nasz Układ Słoneczny jest w ruchu. Jesteśmy podróżnikami w przestrzeniach międzygwiezdnych.

Jak wiatr słoneczny nieustannie uderza w naszą magnetosferę, wywołując zorze polarne, tak pył międzygwiezdny ciągle wywiera presję na sferę zdominowaną przez nasze Słońce. Obecnie przemierza ono wewnętrzną część Ramienia Oriona w Drodze Mlecznej, ciągnąc za sobą na grawitacyjnej uprzęży nasz statek kosmiczny, który od zawsze nazywaliśmy – Ziemią.

Jesteśmy w nieustannym ruchu, okrążając centrum galaktyki co dwieście milionów lat, będąc mimowolnymi podróżnikami, z prędkością miliona trzystu tysięcy kilometrów na godzinę. Całkiem sporo, biorąc pod uwagę, że lecimy praktycznie na ślepo, bo nikt nie prowadzi regularnych obserwacji przestrzeni, do której zmierzamy, a nasz statek nie ma hamulców, ani steru. Mamy szczęście, że nasze Słońce trzyma nas całkiem mocno, bo jest czwartą co do wielkości masą, wśród pięćdziesięciu najbliższych, znajdujących się w promieniu siedemnastu lat świetlnych, gwiazd.

Oprócz tego, że odkrywamy nasze galaktyczne skupisko gwiazd, ono samo również się porusza w kierunku konstelacji Hydry z prędkością dwóch milionów kilometrów na godzinę. Jeśli coś na nas czeka na tej drodze, to spotkanie z tym czymś – będzie intensywne i szybkie.

Gdyby pomimo tego, wrażeń na tej wędrówce było nam mało, to wiedzmy, że goni nas z prędkością trzystu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę olbrzymia galaktyka Andromedy, która prawdopodobnie jest większa od Drogi Mlecznej. Innymi słowy z Drogą Mleczna kiedyś zderzy się kilka miliardów gwiazd i kilkukrotnie więcej innych obiektów planetarnych, siejąc chaos w sieci powiązań i trajektorii międzygwiezdnych. Być może stracimy w wyniku tych perturbacji nasze Słońce, wyrzuceni jak z procy w podróż grozy, w czerni i chłodzie kosmosu. Być może pozyska nas nowa gwiazda i podczepieni pod nią, ulecimy nowym kursem, ogrzewani jej ciepłem, bądź mrożeni jej wypaleniem i chłodem.

Jesteśmy niemymi podróżnikami na gapę, bez wpływu na losy tej wycieczki. Jako cywilizacja zasiedlamy znacząco większy obiekt i nie możemy z niego zeskoczyć. 

W historii tylko dwunastu apostołów naszego marnego choć i tak najwybitniejszego gatunku zdołało na kilka dni oderwać się i uzyskać drugą prędkość ucieczki, okrążając Księżyc. Nie dysponujemy jeszcze technologią, która pozwoliłaby nam trwale przebywać poza naszym statkiem; czy to osiedlając kolonistów na innych, dalszych planetach, czy też budując centryfugę i na jej pokładzie niezależnie odkrywać Wszechświat, nawet poza Układem Słonecznym. Jesteśmy całkowicie uzależnieni od gospodarza, nie potrafiąc stworzyć sprzyjających warunków do alternatywnej podróży. Nasza niezależność nie istnieje. Wszystkie dotychczasowe projekty Biosfera, mające w założeniu stworzyć zamknięte ekosystemy, podtrzymujące ludzkie życie, zakończyły się porażką. Nasza wiedza jest zbyt skąpa, a wydatki na ten cel – śmiesznie małe.

Jedyne, czym dysponujemy, to dryfujący z ogromną prędkością statek kosmiczny – Ziemia. Musimy często sprawdzać czy na horyzoncie nie ma gór lodowych, bo nie mamy żadnej szalupy, żadnej możliwości przetrwania poza nim. Nie będzie kłótni o łodzie ratunkowe jak na Titanicu, ale orkiestra będzie zapewne grała do samego końca. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Link

czwartek, 21 października 2021

Rozmowa kwalifikacyjna

Dawno, dawno temu, pewien król poszukiwał osobistego doradcy. Miał to być doradca nie tylko mądry, ale także odpowiedni na tak odpowiedzialne stanowisko.

Ogłosił nabór i zapewnił, że pozycja ta będzie nie tylko wysokopłatna i prestiżowa, ale przede wszystkim długoterminowa. 

Na rozmowę kwalifikacyjną przybyło mnóstwo kandydatów z całego królestwa. Gdy wszyscy zostali już dokładnie sprawdzeni i zmierzeni za pomocą klasycznych metod rekrutacyjnych – na koniec wyłoniono trzy najlepsze osoby. Spośród nich należało wybrać kogoś, kto nie tylko sprawnie myśli, ale również potrafi przewidzieć, co pomyślą inni – i ma przy tym rozwagę i odwagę w działaniu. 

W opaskach na oczach, posadzono ich przy okrągłym stole. Wszystkim założono czapki, mówiąc, że "co najmniej jedna z nich jest niebieska, zaś pozostałe – mogą być białe". 

Zasady były następujące:

Po pierwsze, aby konkurs wygrać, zaraz po zdjęciu opasek, wystarczyło pierwszym wstać i powiedzieć, jakiego koloru czapkę ma się na głowie. 

Po drugie, za nieprawidłową odpowiedź – kandydat straci głowę. 

Po trzecie, jeśli nikt nie udzieli odpowiedzi w ciągu godziny – konkurs pozostanie nierozstrzygnięty i na pewno nikt nie straci głowy.

Po wyjaśnieniu zasad, zanim zdjęto opaski, zgromadzonym dano minutę do namysłu, żeby ich działania były w pełni przemyślane gdy zobaczą, co na głowach mają pozostali uczestnicy.

W trakcie owej minuty przynajmniej jeden z nich pomyślał tak:

Kiedy zdejmą opaskę i zobaczę naprzeciw siebie dwie białe czapki, to znaczy, że ja mam tę minimum jedną niebieską – tę trzecią. Będę pewien wyniku więc mogę bezpiecznie wstać i udzielić odpowiedzi. 

Gorzej, gdy zobaczę jedną białą i jedną niebieską. Wtedy nie będę pewien, czy niebieskich czapek jest dwie, czy jedna. Jednak jeśli jest jedna, to ktoś z nas znajdzie się w tej komfortowej sytuacji, że zobaczy dwie białe czapki przed sobą. Dlatego to on szybko wstanie i powie, że niebieski kolor jest jego. Czyli jeśli nikt szybko nie wygra, to znaczy, że czapek niebieskich musi być dokładnie dwie. 

Dlatego jeżeli zobaczę jedną białą i jedną niebieską i nie od razu wyłoni się zwycięzca, to mogę być przekonany, że inni też mają, opóźniający ich szybką odpowiedź, dylemat, więc czapek niebieskich musi być dokładnie dwie. Czyli druga niebieska czapka musi być na mojej głowie, co rozwiązuje zagadkę.

Najgorzej będzie, gdy zobaczę dwie czapki niebieskie. Wtedy na mojej głowie może być albo biała, albo trzecia niebieska. Jeżeli będzie biała i z oczywistych względów nie będzie szybkiego zwycięzcy, bo szybkie zwycięstwo gwarantują tylko dwie białe czapki, to z perspektywy pozostałych – zajdzie sytuacja, jaką rozpatrywałem uprzednio. Zatem po pewnym czasie ktoś powinien wstać i powiedzieć, że ma właśnie czapkę niebieską na głowie, gdyż dojdzie do wniosku, że białych jest mniej, aniżeli dwie, na podstawie braku szybkiego zwycięstwa. 

Czyli jeżeli odczekam aż wszyscy już na pewno przeanalizują dwa pierwsze koncepty to znaczy, że wszyscy widzą dwie czapki niebieskie – więc takiego koloru musi być i moja.

Kiedy zdjęto opaskę oczom kandydata ukazały sie dwie niebieskie czapki…

Postawiono przed nim najtrudniejszą wersję do rozwiązania. W czasie, kiedy czekał, aż wszyscy dojdą do tych samych nieuchronnych i niepodważalnych wniosków, uważnie obserwował oczy, aby wyczytać w nich proces myślowy swoich rywali. Zastanawiał się, czy wszyscy są tak samo zaangażowani w znalezienie rozwiązania, jak on. Wiedział wszak, że to elitarni konkurenci, skoro przecisnęli się przez ucho igielne tak trudnego procesu selekcji, którego sam doświadczył. Jednak z czasem wątpliwości zaczęła wzbudzać ukryta motywacja jego kontrkandydatów. 

Po kilkunastu minutach pomyślał tak:

Skoro widzę dwie niebieskie czapki, to gdyby czapki niebieskie były tylko dwie, wtedy wszyscy pozostali widzieliby jedną białą, i jedną niebieską. Czyli dla pozostałych problem do rozwiązania byłby dużo prostszy niż dla mnie. 

Jeżeli nie wstają z rozwiązaniem, to wyłącznie dlatego, że muszą chować osobiście do mnie jakąś urazę – skoro jestem tym mającym białą a widzącym dwie niebieskie czapki. Czekają, aż wstanę i powiem, że mam też niebieską – po czym stracę głowę. 

Kiedy kolejne kwadranse mijały – rywalizujący siedzieli w milczeniu, obserwując się wzajemnie. Od powstania z odpowiedzią nie powstrzymywała ich nie do końca rozwikłana logika tego wyzwania, tylko paranoja.

W stosownej, czyli ostatniej chwili, najmniej ryzykując życiem, a najbardziej przyszłą posadą, jeden z kandydatów powstał, oświadczając, że ma niebieską czapkę. 

On właśnie został doradcą króla, ale nie dlatego, że rozwiązał zagadkę. Na niektórych stanowiskach nie wystarczy być kompetentnym, trzeba też mieć szczęście. Trzeba zakładać, że ma się wielu wrogów, ale nie może nas to blokować przed podejmowaniem ryzyka i realizacją celu. 

Strach nie może degradować zdolności rozumowania przywódcy, nie może wpływać na to, w jaki sposób potoczą się losy jego myśli, bo od tego zależeć będzie jak potoczą się dzieje całego królestwa.

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Link

wtorek, 19 października 2021

Zibipedia - Peer review

Peer review to mający 350 lat system walidacyjny nauki, dający jej szansę na lekkie wybicie statystyczne poprawnych hipotez ponad poziom absolutnej losowości. 

Jeżeli naukowiec sformułował w swoim życiu 1000 naukowych hipotez. Następnie sprawdzał swoje hipotezy eksperymentalnie na podstawie danych rzeczywistych, czyli w środowisku chaosu, wtedy możemy przyjąć, że prawdziwych jest np. zaledwie 10% z nich, czyli 100. Dla naukowca, to nic złego mylić się w 90% przypadków – nie jest to powód do wstydu. Ważne, żeby po wykonaniu badań, okazało się, które z tych tez są fałszywe.

Poprawność hipotez została udowodniona na podstawie danych pochodzących z instrumentów badawczych. Część z tych maszyn na pewno się myli, bo nie jest absolutnie dokładnie wykonana, albo dane z tych maszyn pochodzące zostały źle odczytane lub źle przetworzone, czy podsumowane. Dodatkowo można przyjąć założenie, że człowiek podświadomie szuka potwierdzenia sformułowanej wcześniej własnej tezy w wynikach badań – lubimy bowiem mieć rację. Prowadzi to do wniosku, że ilość potwierdzonych hipotez w stosunku do prawdziwych hipotez – będzie większa. Jeśli z 900 fałszywych hipotez zaledwie 1 na 20 będzie fałszywie potwierdzona, to do 100 prawdziwych hipotez należy dodać 45 fałszywych. Dlatego prawie jedna trzecia z hipotez wyglądających na prawdziwe – będzie błędna. 

Dodatkowo, wśród dowodów na część hipotez, które są prawdziwe, w wyniku tego samego mechanizmu powstawania błędów, pojawią się dane sugerujące ich fałszywość. Ponieważ ostrożny naukowiec przyjmuje za prawdę tylko te wyniki, które „ponad wszelką wątpliwość”, czyli w ogromnej większości, potwierdzają jego tezy, losowy szum błędów sprawi, że odrzuci nawet większy odsetek przypadków, podejrzewając, że są fałszywe. Jeśli będzie to 1 sytuacja na 10, to odrzuci 10 prawdziwych hipotez i ostatecznie uzyska 135 potwierdzonych hipotez. Wśród nich 90 będzie prawdziwych, a 45 fałszywych, czyli „udowodnionych” fałszywych hipotez będzie połowa…

Dlatego poprawnie i sumiennie pracujący naukowiec, głoszący swoje tezy w oderwaniu od krzyżowego sprawdzania wyników i powtarzania oraz potwierdzania ich przez innych badaczy w wyniku niezależnych eksperymentów, ma 50% szans, że się myli. Co więcej, wnioski wyciągane z błędnych hipotez – będą generowały kolejne fałszywe hipotezy. 

W rezultacie naukę można uprawiać w oderwaniu od paradygmatu naukowej społeczności, lecz nie wiadomo, czy robimy takim działaniem ludzkości przykrość czy przysługę. 

Samotny naukowiec, pozbawiony usieciowienia oceny swojej pracy w postaci choćby peer review na dłuższą metę nie różni się od monety, chociaż od niej dużo ciężej pracuje. 

Zbigniew Galar

Zibipedia - Prawdziwa wartość w ekonomii

W ekonomii jedyną prawdziwą wartością jest praca, ale nie każda praca, tylko pożyteczna praca. 

Ludzie żyją po to, żeby się realizować, a do tego potrzebują: wygodnego i bezpiecznego miejsca do życia, leków do ochrony zdrowia i muszą jeszcze pić, jeść i wydalać. Metabolizmu oszukać nie sposób. 

Ten, kto rządzi światem, to człowiek, który jest pożyteczny i zapewnia wymienione podstawowe potrzeby. Człowiek, który decyduje o budowie mieszkań, mediów do nich; ten, który zapewnia lekarstwa, który zaopatruje w jedzenie i niezbędną wodę oraz ten co usuwa ścieki i wynosi śmieci.

Reszta gospodarki, to fanaberie, niekonieczny, co wcale nie oznacza, że zbędny gest.

Nie mam na myśli, że reszta ludzi jest niepotrzebna. Ta "reszta" aktywności jest sensem, bo tylko ludzie robią coś “niepotrzebnego” w przeciwieństwie do reszty przyrody.

Paradoksalnie w byciu pożytecznym nie ma dużej zasługi. To, że ktoś pracuje, żeby jeść i pić, a do tego pracuje więcej żeby odłożyć coś na niepewną przyszłość – dzięki czemu funkcjonuje gospodarka utrzymująca się z nadwyżek – to elementarna strategia przetrwania. Łaski taki człowiek nie robi – przymusza go do tego jego biologia, czyli wynikająca z praw fizyki potrzeba. 

Natomiast gdy maluje się obraz, gdy się pisze książkę, gdy zgłębia się zagadki Wszechświata, wtedy dopiero stajemy się człowiekiem realizującym się.

Wszyscy ludzie pożyteczni pracują po to, żeby pozostali mogli się realizować i w rezultacie wyróżniać czymś ludzkość ponad przyrodę. Wszyscy ludzie, których warto podziwiać pracują po to, żeby po pracy mogli się realizować i rozwijać. Trzeba być więc po trosze w jednym i drugim świecie. Zarówno w sacrum i profanum. Żeby nie być jak reszta "natury", czyli horda pozostałych gatunków, z których każdy – "tylko żre".

Zbigniew Galar

Zibipedia - Gatunek eksploracyjny

Jesteśmy pierwszym gatunkiem eksploracyjnym, w pełnym rozumieniu tego słowa. Wszystkie inne gatunki eksplorują nieustannie tylko swoje ekologiczne nisze. Są to proste podróże w miejsca lepiej nadające się do życia.

Dopiero człowiek dokonuje podróży w odwrotnym kierunku. Nie zapuszcza się w “płynące mlekiem i miodem doliny”, jak reszta przyrody. Nie leci ku ciepłu i światłu, lecz przedziera się przez niegościnne przestrzenie w poszukiwaniu abstrakcyjnego celu. To człowiek odkrył Grenlandię, płynąc przez mroźny ocean, na swej wątłej łodzi. To człowiek odbywał podróże na tratwach wśród wysp Oceanu Spokojnego. To człowiek wylądował na Księżycu. To człowiek wybiera się teraz na Marsa.

Jesteśmy szczytowym osiągnięciem ewolucji. Jesteśmy życiem. Jesteśmy podróżnikami rozsiewającymi to życie po Wszechświecie. Na naszych sondach międzyplanetarnych już dziś podróżują pasażerowie na gapę – wirusy, niesporczaki i bakterie. Jeśli kiedyś nas zabraknie, to dzięki nam życie ponownie rozkwitnie, tym razem na zewnętrznych planetach Układu Słonecznego. 

Zbigniew Galar

Własność intelektualna i korporacyjne byty potomne

Marcjalis (40-104 n.e.) po raz pierwszy określił praktykę przywłaszczania sobie autorstwa czyjegoś dzieła, jako branie w niewolę człowieka wolnego[1]. Od zarania dziejów nowożytnych plagiat był traktowany jako coś złego. Plagiat jest bowiem kradzieżą dobrego imienia, które buduje się z ludzkiego, intelektualnego głównie, dorobku.

Czym innym jest natomiast kopiowanie treści. Powielenie książek, muzyki, filmów czy programów – praw do dorobku nie odbiera, ani nie przypisuje niezasłużenie komuś innemu autorstwa dzieł. Jest to działanie neutralne wobec autora, choć rzeczywiście sprawia, że traci on kontrolę nad raz opublikowaną treścią, nie mogąc posiadać monopolu na korzyści majątkowe z tej publikacji wynikające.

Ten brak kontroli powoduje, że własność intelektualną próbuje się traktować jak fizyczne dobro, co z kolei staje się podstawą do łamania podstawowych praw cywilizacji łacińskiej[2]. Kiedy wmówimy ludziom, wbrew prawdzie, że niematerialna informacja jest namacalną rzeczą, jesteśmy odpowiedzialni za wszystkie wynikające z tego absurdu konsekwencje. Z których główną konsekwencją jest nieustanny stan napięcia pomiędzy etyką narzucaną przez skorumpowane systemy prawne a zwyczajną ludzką moralnością.

Powstanie idei własności intelektualnej datuje się na rok 1710, jako odpowiedź na bezradność angielskich cenzorów. Indeks ksiąg zakazanych po upowszechnieniu się wynalazku ruchomej czcionki tracił rację bytu. Każdy autor dzieła pisarskiego dążył bowiem do maksymalizacji swoich zysków, a mógł je osiągać tylko, sprzedając swoje książki. Drukował je więc, nawet zagrożony szeregiem kar za publikowanie szkodliwego dla establishmentu dzieła. Dopiero powołanie do życia przez Statut Królowej Anny idei własności intelektualnej dawało autorowi przywilej do przekazania praw majątkowych do swojego dzieła. Sprawiło to, że autorzy, czyli zwykle trudne do kontrolowania i niezależnie myślące jednostki, mogli wreszcie zarobić na swojej książce zaraz po jej napisaniu, nawet bez publikacji dzieła. Przekazując prawa majątkowe w ręce wydawnictw, autor od razu liczył pieniądze, i nie zabiegał już tak mocno o rozpowszechnianie niewygodnych myśli. Umowa tego rodzaju przypomina nieco zawieranie umowy ubezpieczeniowej, która prawie zawsze jest na niekorzyść klienta. Powstanie idei własności intelektualnej było na rękę głównie cenzorom, bo mogli oni odtąd kontrolować same wydawnictwa, nie musząc już ścigać indywidualnych autorów.

Odkąd powołano do życia termin, który nie znaczył tego, co powinien, bo „własność intelektualna” nie jest ani własnością, ani w wielu przypadkach nie jest wytworem intelektu, a co najwyżej mozolnej, ciężkiej pracy; i tak ludzkość stała się ofiarą odrealnionego podejścia do tej idei.

Własność intelektualna nie ma cech własności, ponieważ każda własność jest materialna – nie można być właścicielem idei. Każda własność musi być materialną, bo tylko materialny przedmiot można ukraść. Kradzież oznacza fizyczne odebranie komuś przedmiotu, przez co nie może on już z niego korzystać. Kradzież była dlatego w wielu kulturach tak piętnowana, bo gdy człowiek traci coś fizycznego, zwykle traci nie tylko coś, co posiada, lecz również coś, co do tej pory wykorzystywał, co może wpłynąć na jego dalszą zdolność do życia – do przetrwania. Nie można natomiast wykorzystywać czegoś niematerialnego, gdyż rzecz niematerialna nie przekłada się na żadną biologiczną potrzebę.

To wyróżnia kradzież od kopiowania, które nie pozbawia autora dzieła – niczego. Nie zabiera mu nic, co do tej pory posiadał, nie redukuje również jego majątku.

Dopiero w epoce cyfrowej temat własności intelektualnej powrócił ponownie, bo cenzura sieci jest prawie niemożliwa, a na pewno pozostaje bardzo utrudniona. System społeczny musiał wynaleźć nową ideę podtrzymującą fabrykę konsensusu, i tak narodziła się idea „piractwa”.

Piractwo komputerowe, czyli kopiowanie treści bez pozwolenia, to termin mający piętnować czynność kopiowania, przez pejoratywną konotację z działaniami bandytów morza, pomimo tego, że sam akt oczywiście nie ma z nimi niczego wspólnego. Przerzucenie praw świata materialnego do sieci zwykle źle się kończy, z przyczyny różnych środowisk oraz praw fizyki, jakie oba światy cechują. W przypadku Internetu, nadal jesteśmy jeszcze w fazie jego rozumienia, co jednak nie usprawiedliwia bezrefleksyjnego narzucania praw materialnych w świecie, w którym materia po prostu nie istnieje.

Internet tworzy nowe prawa – jedno z nich to tzw. efekt Streisand[3], czyli brak możliwości trwałego usunięcia danej treści z Internetu. Każda próba nacisku na tego typu efekt wiązać się będzie ze sprzężeniem zwrotnym, a więc większym upowszechnieniem danej treści.

Skoro kontrola (cenzura) tego, jakie treści ukazują się w sieci nie jest możliwa, nie powinno się w XXI wieku utrzymywać praw, które mają taki stan rzeczy egzekwować. To wywołuje tylko niepotrzebne napięcia społeczne, jak każde obowiązujące, lecz puste prawo, które nie może być wprowadzone w życie. Zamiast tego lepiej jest dostosowywać regulacje do zasad zwyczajowych. Niestety przeciwdziała temu silne lobby, głównie wielkich korporacji, które dostosowały prawodawstwo w wielu aspektach do swoich potrzeb.

Pierwszym i podstawowym ustępstwem logiki wobec korporacji było przyznanie im osobowości prawnej. Termin ten oznacza, że wedle reguł prawa zrzeszenie osób, czyli korporacja, traktowana jest w myśl przepisów jako jedna fizyczna osoba. Co z kolei zaburza uczciwość wolnorynkowej konkurencji, gdyż każdy pojedynczy człowiek, właściciel firmy, jest zwykle na przegranej pozycji wobec grupy ludzi, z którą ma konkurować. To dlatego, pomimo wielu wyjątków, w których jednostka okazywała się silniejsza od tłumów, z każdym kolejnym dziesięcioleciem byty wirtualne, potocznie zwane korporacjami, powiększają swój stan posiadania wobec indywidualnych właścicieli.

Drugim, kluczowym dla opisywanego wątku, działaniem korporacji jest przekonanie opinii publicznej, a zwłaszcza ustawodawców wielu krajów, że programy komputerowe zasługują na szczególną ochronę intelektualną, ze względu na unikatowość oraz wartość swojego kodu. Taka sytuacja ma miejsce w Polsce, gdzie legalne jest kopiowanie rozpowszechnionych książek, filmów, czy muzyki na mocy prawa o dozwolonym użytku, natomiast programu komputerowego już nie. Jest to zaprzeczenie oczywistym faktom, że program po kompilacji, nie stanowi już materiału objaśniającego dla algorytmu jego funkcjonowania, gdyż do tej operacji potrzeba jego kodu źródłowego.

Trzecim, najważniejszym argumentem za tym, że korporacje nie powinny mieć wpływu na system prawny, jest fakt, że są one odporne na jego sankcje. System prawny tworzony jest bowiem dla ludzi z krwi i kości. To na nich można oddziaływać karami (karą śmierci, chłostą, czy więzieniem), natomiast korporacji grozi jedynie grzywna finansowa, nie ponosi więc ona (korporacja) żadnej osobistej odpowiedzialności.

To sprawia, że korporacje traktują prawo wybiórczo. Przestrzegają je, tylko gdy leży to w ich finansowym interesie. Gdy zaś nie leży, korporacja przeprowadza kalkulację potencjalnych zysków i kosztów odszkodowań za złamanie prawa i łamie je świadomie, dla dobra albo dyrektorów (zysk przekładający się na dalszą karierę), albo akcjonariuszy (wzrost wartości firmy przekładający się na wyższą dywidendę). Na przykład korporacja Microsoft, gdy zdobywała rynek, m.in. w 1995 roku Polsce, nie walczyła z kopiowaniem jej systemu operacyjnego, pokonując konkurencyjne systemy otwartego źródła[4]. Aktywna walka z „piractwem” w celu odzyskania monopolu na dystrybucję zaczęła się dopiero wtedy, kiedy systemy z rodziny Windows[5] stały się standardem rynkowym.

Własność intelektualna podpiera się wieloma ideami, które są pokrewne, bez uzasadnienia merytorycznego. Na przykład oprócz przypisywania sobie zasługi za ustanowienie, znanego od starożytności, potępienia plagiatu, podstawą dla sformułowania w systemie prawnym idei własności intelektualnej ma być m.in. ochrona tajemnicy handlowej (np. wynalazku), lecz jak pokazuje historia idei patentu, to właśnie jawność jest najlepszą możliwą obroną przed szpiegostwem przemysłowym. Dopóki sekret np. wytwarzania jest firmową tajemnicą, dopóty może on być wykradziony. Jednak wraz ze zgłoszeniem do urzędu patentowego o pierwszeństwo do wynalazku, jest on publikowany. Tylko upowszechniony wynalazek może podlegać ochronie, gdyż inni ludzie muszą wiedzieć, kto jest jego pierwszym autorem i komu należą się pieniądze za jego użycie. Tylko taka własność intelektualna może być chroniona, która staje się dobrem ogółu, przez co jest przynależności właścicielskiej pozbawiona[6].

Każde przyznanie praw własności intelektualnej – niematerialnej informacji, oznacza faktyczny monopol na tę informację i tylko zdroworozsądkowemu podejściu systemu sądowego do tego typu uprawnień zawdzięczamy brak monopolizacji podstawowych informacji, kluczowych do przeżycia. Lecz system ochrony własności intelektualnej staje się coraz bardziej pazerny, przez co nieustannie zagraża społeczeństwu tendencja ponownego „patentowania koła”.

Firma Apple próbowała zastrzec algorytm odblokowywania telefonu, stosujący zasadę „przesuń, aby otworzyć”.

Masowość tego typu prób, to patenty na oprogramowanie, które stają się blokadą dla rozwoju oprogramowania, jeśli przedmiotem patentu są algorytmy służące do budowania narzędzi wyższego rzędu. W rezultacie całe gałęzie technologii informatycznych muszą być budowane od podstaw, w celu ominięcia programów opatentowanych. Z kolei systemy wzajemnie powiązanych technologii stają się w relacjach prawnych tak skomplikowane, że nawet największe korporacje nie mogą być pewne, czy nie naruszają patentu konkurenta.

W rezultacie informatyczni giganci, tacy jak Microsoft, zabezpieczają się przed pozwami, zawierając umowy o wzajemnym dozwolonym użytku własnych patentów[7]. Leży to w zbiorowym interesie utrzymywania status quo, a więc ograniczenia konkurencji dla głównych właścicieli programistycznych patentów. W rezultacie wszyscy mniejsi twórcy oprogramowania natrafiają na barierę patentową, gdyż nie posiadają specjalnej umowy na bezpłatny dostęp do tysięcy patentów będących w posiadaniu najważniejszych informatycznych korporacji. Jeżeli ktoś chce naprawdę rozwijać daną dziedzinę wiedzy, udostępnia swoją własność intelektualną za darmo, jak np. skupiony na rozwoju oprogramowania autonomicznych pojazdów Elon Musk – właściciel Tesla Motors, który udostępnia za darmo dane zbierane w jego samochodach.

Bariery związane z własnością intelektualną ograniczają również naukę. Konieczność odpłatnego subskrybowania czasopism naukowych ogranicza studentom dostęp do najnowszych artykułów, gdyż nie każda baza jest wykupywana przez ich macierzystą uczelnię. Blokowanie dostępu do wiedzy, opracowanej z grantów publicznych, jest dodatkowo niemoralne i powinno być nielegalne, gdyż jest czerpaniem korzyści finansowych z wyników badań finansowanych z pieniędzy podatników. Wszystkie artykuły, na które łoży społeczeństwo, automatycznie powinny znaleźć się w tzw. domenie publicznej, czyli bez opłat za dostęp.

Własność intelektualna i konsekwencje jej istnienia w prawie, zaczynają oddziaływać również na niezwiązane z nią samą dziedziny, z powodu konieczności ochrony tego wynaturzonego systemu prawnego. Po tym jak w Stanach Zjednoczonych zaprzeczono prawu do dozwolonego użytku, prawo własności przestało być absolutem. To oznacza przede wszystkim, że odebrano legalnym właścicielom dóbr pełnię prawa dysponowania ich własnością. Własność w rozumieniu prawa, sprzed wprowadzenia „własności” intelektualnej, oznaczała, że z zakupionym przedmiotem właściciel mógł zrobić wszystko, tak teraz była z niego wyłączona możliwość skopiowania treści. Po zakupie np. filmu na nośniku DVD, nie można było już traktować płyty jak każdej innej fizycznej rzeczy. Legalnie kupiona książka obecnie daje prawo do jej przeczytania, lecz już pozbawia właściciela możliwości przepisania jej np. do zeszytu, czy zrobienie kopii poprzez zdjęcia stron. Zagubienie, bądź uszkodzenie oryginału oznacza więc konieczność ponownego zakupu treści wraz z nowym nośnikiem.

Skoro wykonanie kopii legalnie zakupionych dzieł uczyniono nielegalnymi, naturalną konsekwencją było lobbowanie za karaniem osób, które taki czyn ułatwiają. Zgodnie z Digital Millennium Copyright Act, prawem przyjętym w USA w październiku 1998 roku, nielegalne stało się obchodzenie zabezpieczeń przed kopiowaniem. Ponieważ nie tyle nielegalne stało się posiadanie programów typu crack, łamiących zabezpieczenia, lecz również posiadanie i udostępnianie informacji służących do obejścia zabezpieczeń – np. prostej instrukcji, które elementy systemu wykorzystać, by otworzyć treść w pełnym dostępie – w rezultacie nielegalną stała się 1401 cyfrowa liczba pierwsza z rodziny typu k·256n + b, która służyła do obejścia zabezpieczenia typu DRM[8] na płytach DVD, umożliwiając kopiowanie. Jej binarna reprezentacja była skompresowaną wersją kodu źródłowego programu (przepisem na program w C) stosującego algorytm DeCSS do dekrypcji szyfrowania płyty.

Własność intelektualna – tak samo pojęcie, jak i konsekwencje jego stosowania – ustanowiły prawo, które karze za posiadanie wiedzy. Każda spisana wiedza, program do obejścia zabezpieczeń, przepis na program do obejścia zabezpieczeń, czyli np. wspomniana powyżej liczba pierwsza, jest dowodem na złamanie prawa. Innymi słowy każdy, kto wie, jak dokonać obejścia zabezpieczenia, powinien jak najszybciej o tej informacji zapomnieć. Jedynie brak możliwości odczytania ludzkich myśli, ogranicza system prawny przed udowodnieniem tzw. „myślozbrodni”.

Kolejną kwestią jest domniemanie winy u osoby oskarżonej o nielegalne kopiowanie. Każdy udostępniający chronione treści w sieci, jest oskarżany na podstawie swojego adresu internetowego, tzw. adresu IP. Nikt nie pyta użytkownika, czy to on udostępnił dany plik danych. Jeżeli oskarżony zaprzecza, to na nim spoczywa ciężar dowodu, że to on nie korzystał w danym okresie z komputera, którego adres IP wskazuje na jego miejsce zamieszkania. Nikt nie weryfikuje, czy był to jego komputer ani nie sprawdza, czy był on jedynym jego użytkownikiem. Wskazanie indywidualnej odpowiedzialności możliwe jest dopiero po biometrycznej weryfikacji tożsamości, gdyż ta realizowana za pomocą najpopularniejszej metody loginu i hasła – jest bardzo zawodna[9]. Jest to haniebna praktyka XXI-wiecznego wymiaru sprawiedliwości.

Drugą, również skandaliczną, zasadą jest ustalanie wysokości straty będącej podstawą wysokości odszkodowania (kary dla udostępniającego) przez stronę pokrzywdzoną. Ponieważ to właściciel kopiowanego dzieła określa jego cenę, a potem daje się mu możliwość pomnożenia przez nią udokumentowanych przypadków wykonania kopii, straty wydają się ogromne. Podczas gdy w rzeczywistości większość z tych osób, które kopiują bez opłat, robi to, ponieważ nie stać ich na cenę oryginału i gdyby nie alternatywny dostęp, nigdy by z treści tych nie skorzystały. System prawny uznaje za pewnik, że przyszłe wpływy związane z zakupem oryginałów byłyby na poziomie liczby wykonanych nielegalnie kopii, co jest nieprawdą – także dlatego, że pirackie rozpowszechnienie zwiększa popularność dobrego dzieła. Większość osób wykonujących kopie, testuje w ten sposób produkt, by potem nabyć go legalnie, dzięki czemu największe wpływy np. przemysłu rozrywkowego pochodzą właśnie od tzw. „piratów”[10].

Okresy ochronne, a więc czas, w którym dzieło jest wyłącznie pod prawną kontrolą jej posiadacza, są coraz dłuższe. Na przykład ochrona książek została wydłużona do 70 lat, co oznacza, że wpływy z kolejnych wydań książek mogą płynąć już nie tylko do dzieci autorów, lecz również do ich wnuków. To przerażająco niesprawiedliwe, zważywszy że osoby te nie przyczyniły się prawie wcale do powstania wybitnego, oryginalnego dzieła, pomimo czego otrzymują od ludzi pieniądze za to dzieło.

Okres ochrony na przepisy na cząsteczki (inaczej na przepisy na syntezy składników aktywnych) leków wynosi 20 lat, podczas których firma farmaceutyczna może dowolnie dyktować ceny cząsteczek ratujących zdrowie i życie, robiąc analizę opartą nie na tym, ile lek powinien kosztować (biorąc pod uwagę nakłady poniesione na jego opracowanie i produkcję), lecz ile klient jest gotów za niego zapłacić – czasami chory płaci całym swoim majątkiem, czasami płacą za niego inni ludzie, którzy pieniądze na niezbędne leczenie zbierają za pośrednictwem fundacji.

To, że własność intelektualna umożliwia takie nieetyczne praktyki, najlepiej było widać na przykładzie leku Daraprim (na AIDS), do którego prawa zakupił za 55 mln dolarów Martin Shkreli, właściciel firmy farmaceutycznej Turing Pharmaceuticals, który podniósł jego cenę z 13,5$ do 750$ za tabletkę, czyli o ponad 5 500 procent.

Własność intelektualna, która umożliwia różne formy przekazywania kontroli nad dziełem w obce ręce, często odbywa się ze stratą dla autorów. Muzycy zespołu Motorhead publicznie nawoływali do niekupowania płyt z napisaną przez nich muzyką. Wytwórnia mająca prawa do dystrybucji ich utworów, stworzyła bowiem nowe wydanie zbiorcze płyt, pełne tandetnych plastykowych ozdóbek, żądając za nie horrendalnej ceny. Fani, którzy tak bardzo zawiedliby się na produkcie – naturalnie obwinialiby muzyków za słabą jakość i formę. Dlatego członkowie zespołu zdecydowali się zaprotestować, zapobiegając w ten sposób utracie wielbicieli i wpływów finansowych wynikających z posiadanego prestiżu.

Własność intelektualna, która umożliwia różne formy przekazywania kontroli nad dziełem w obce ręce, często odbywa się z pogwałceniem praw do własnego wizerunku.

Słynne zdjęcie, wykonane w 1984 roku, które ukazało się na łamach magazynu National Geographic, przedstawia 16-letnią afgańską dziewczynę, Sharbat Gula. Z powodu szczególnego wyrazu jej twarzy, a zwłaszcza wyjątkowych zielonych oczu, dziewczyna ta stała się ikoną popkultury. Fotograf Steve McCurry, który wykonał zdjęcie „Mony Lisy Trzeciego Świata”, zarobił krocie na dystrybucji praw do reprodukcji postaci, która nie otrzymała z tych pieniędzy ani centa. Nikt nie zapytał jej również, czy chce być przedmiotem kampanii marketingowych, np. tej prowadzonej przez administrację George’a Busha, nawołującej do rozpoczęcia bombardowania jej kraju w ramach wojny z terroryzmem.

Informacja osobista również jest przez własność intelektualną zagrożona. Gdy serwisy społecznościowe budują na podstawie cząstkowych informacji, jakie udostępnia społeczeństwo, swoją meta wiedzę, nie dzielą się nią potem bezpłatnie z osobami, które umożliwiły powstanie tych treści, zamiast tego sprzedają je różnym firmom zwiększającym skuteczność reklam – za ciężkie pieniądze. Gdy firmy biotechnologiczne patentują geny, traktując je jako kolejną informację, rezultatem jest świat, w którym pewne formy życia stają się własnością korporacji, bo to korporacje posiadają przepis na ich wytworzenie.

Wraz z rozwojem sieci, a więc budowaniem nowego, całkowicie wirtualnego świata, ludzkość stawiana jest przed nowym rodzajem wyzwania – ułożenia sobie systemu zarządzania informacją i wiedzą. Trzeba nie tylko na nowo podejść do zasad prawnych dzielenia się wiedzą, lecz również upowszechniać krytyczne elementy możliwości jej budowania, upubliczniając je. Taki właśnie cel stoi za projektem otwartego źródła dla sztucznej inteligencji, jaki prowadzi się w ramach projektu Open AI[11]. Bo żadne państwo czy instytucja nie powinno mieć wyłączności na kontrolę nad tego rodzaju tworem.

Problematyka własności intelektualnej zaczyna wykraczać poza kwestie legislacyjne, bo wraz z powstaniem pierwszego tego typu bytu, ludzkość stanie w obliczu wyzwań, jakie cechują nastanie zupełnie nowej ery. Dlatego tak ważne jest dzisiaj działanie przygotowujące człowieka na tak gruntowną zmianę. Nie liczy się przy tym dyskusja o problemie, na podstawie znanych obecnie faktów, oraz to czy inne prawo, lecz liczy się podejście, które uznaje oczywistą prawdę, że zasady wypracowane w jednym ze środowisk są z definicji nieadekwatne, jeśli bezrefleksyjnie zastosujemy je w kolejnym. To dlatego prawo własności stworzone dla świata fizycznego, na siłę implantowane do sieci – nie działa tak, jak powinno. To dlatego prawie wszystkie zasady stworzone do interakcji międzyludzkich będą wymagały przetworzenia w sytuacji, w której człowiek przestanie być jedynym bytem inteligentnym na Ziemi.

Zbigniew Galar

[1] Z łac. plagium.

[2] Takich jak zasada prawa rzymskiego o domniemaniu niewinności: in dubio pro reo.

[3] W 2003 Barbra Streisand pozwała o naruszenie prywatności fotografa Kennetha Adelmana za umieszczenie zdjęcia lotniczego jej domu w publicznie wystawionej kolekcji, za co zażądała 50 milionów dolarów odszkodowania.

[4] Otwarty kod źródłowy umożliwia pełne skopiowanie programu komputerowego wraz z algorytmem opisującym sposób jego działania.

[5] Zwykle przy marce wstawia się specjalny znaczek zastrzeżenia ®, lecz tego typu praktyki stawiają ograniczenia dla użycia słów występujących w mowie potocznej, na które nie można mieć monopolu wedle prawa naturalnego, nawet jeśli prawo stanowione chwilowo twierdzi inaczej, przez co pomijam ten symbol świadomie.

[6] Co innego przynależność autorstwa, gdyż nie za ideą własności intelektualnej, lecz za ideą potępienia plagiatu, idą dopiero prawa majątkowe.

[7] Microsoft zawarł takie umowy z firmami IBM, Sun, SAP, Hewlett-Packard, Siemens, Cisco, AutoDesk.

[8] Digital Rights Management.

[9] Większość użytkowników używa prostych haseł, a te bardziej skomplikowane zapisuje w pobliżu terminala.

[10] Na podstawie badań firmy GfK, które nie zostały upublicznione na żądanie firmy zamawiającej badania.

[11] Jest to organizacja non-profit, z poziomem zaplecza finansowego rzędu miliardów dolarów.

Wersja PDF:

Link