poniedziałek, 30 lipca 2012

Biurwokracja



Biurwy społeczne zwane pracownikami socjalnymi coraz bardziej się panoszą. Ich niepowstrzymany pochód w stronę ostatniej ostoi człowieczeństwa – domu, widzimy na każdym kroku. Biurokracja ma w swoją naturę wpisaną agresję wobec wszelkich przejawów zdrowego rozsądku, to nie jest żadne zaskoczenie, ale na naszych oczach powoli przesuwa się front tej walki. Miejsce bitwy i wojenna pożoga ogarnia powoli prywatne domy.

Pracownicy socjalni niedługo przyjdą po dzieci. Będą mieli pełne prawo zabrać dziecko z domu bez zgody sądu – tylko na podstawie własnego widzimisię, czyli tak zwanego podejrzenia. Taką oto przyszłość szykuje dla nas system w jakim żyjemy - Biurwokracja.

Legiony biurw decydujących o naszym życiu, wyznaczających kierunki naszego poruszania się, nasze dążenia oraz zawartość formularza o nazwie – „zestaw marzeń” – określają kształt naszego życia w większym stopniu, niż jakakolwiek władza polityczna.

Współczesne podporządkowane urzędniczej hydrze jest tak kompletne, że już prawie nic nie pozostało w naszych rękach z prawa do prywatności – nie ma już zasady „mój dom, moją twierdzą”. Mury tego zamku już od czasów PRLu są bowiem skruszone i jedynie nazwa – idea, nadaje mu pozory iluzorycznej obronności.

Policja ma prawo wejść bez pytania i zrobić rewizję naszego domu, nawet bez nakazu przeszukania, czyli na podstawie uzasadnionego podejrzenia, że w środku dzieje się coś niedobrego. Może to zrobić pod naszą nieobecność, a wszelkie wątpliwości i protesty możemy wyrazić jedynie pisemnie, wpadając w tryby formalnej reklamacji napędzającej tryby urzędniczej machinie. Uzasadnienie zawsze się znajdzie, wystarczy post factum znaleźć shareware-owe oprogramowanie (vide Total Commander), bądź podrzucić jedno-gramową suszkę, legalnej w Czechach i bardzo pospolitej rośliny.

Tego typu prerogatyw pozazdrościły policji urzędnicze hieny, zwane potocznie pracownikami socjalnymi. Ich zadaniem jest niedopuszczanie do patologii, jednak odkąd zajmują się one rodzinami patologicznymi, liczba rodzin patologicznych sukcesywnie wzrasta. Dzięki temu z każdym rokiem zapewniane są nowe, ciepłe posadki. Rosnący problem przemocy w rodzinie napędza nabór coraz większej rzeszy czułych społecznie i zbawiających świat opiekunek.


Biurokraci są nienasyceni. Oni nie zamierzają rozmawiać ze społeczeństwem, którym mają się zajmować, ponieważ status opiekuna z definicji jest wobec otoczenia nadrzędny. Coraz bardziej wygodnickie i zastrachane pociotki prezesa bez predyspozycji, zacieśniają więc współpracę ze Strażą Miejską i Policją.

Teraz dopiero, w grupie (w kupie) i za szyldem plakietki urzędu, ich plastykowe móżdżki czują się ważne. Bezpardonowo i arogancko wchodzą więc coraz głębiej w szpileczkach w cudze życie, ignorując całkowicie człowieka, zamiast niego widząc tylko przepisy i druki.

Przepis mówi, że:
Pracownik socjalny jest odpowiedzialny, za dzieci w rodzinie patologicznej.”

Przyklejenie jakiemuś domowi patologii, jest więc wytrychem, który otworzyć może każde drzwi, a kiedy już będą otwarte – Pani o smutnych oczach, zapętlonym umyśle i społecznej misji wciskania do przegródek świata, surowo oceni umeblowanie, książki, zachowanie, wygląd i poglądy. Wolność naszych myśli kończy się tam, gdzie przeszkadzać ona zaczyna pracownikowi socjalnemu.

Z tej całej odpowiedzialności za nie swoje dzieci, wynika strach przed utratą tak cennej i intratnej pracy. Najgorszy koszmar takiego człowieka, to oskarżenie go o zaniedbanie swojej życiowej funkcji utrudniania ludziom życia.


Te kretynki dobrze wiedzą, że niczego więcej ponad trzymanie nosa w przepisach i druczkach nie potrafiłyby robić, dlatego tak kurczowo trzymają się swojej posady. Co więcej, wraz z kolejnymi aktami swojej dysfunkcji intelektualnej wobec czyjegoś życia, mają takie indywidua coraz większą liczbę wrogów. Tym bardziej więc walczą o swoje stołki, tak szczelnie chronione aparatem państwowego przymusu.

Strach przed odpowiedzeniem za swoje zbrodnie jest coraz silniejszy. Im więcej władzy dostają, tym bardziej obawiają się jej utraty.

W rezultacie coraz bardziej poszerza się ich nietolerancja i coraz szybciej korzystają one z narzędzi administracyjnych. Odebranie porządnym ludziom dziecka, za nauczanie w domu, czy nieposprzątany dywan – za to nie grozi tym biurwom żadna kara.

Boją się one natomiast medialnego rozgłosu, kiedy jakiemuś dziecku, w będącej pod ich opieką rodzinie patologicznej, stanie się krzywda. Wtedy właśnie, za brak działania, grozi im wszystkim zwolnienie – czyli najwyższe możliwe potępienie.


Dlatego wolą one działać prewencyjnie. Nie ma zastosowania więc domniemanie niewinności wobec stada patologicznej tłuszczy, nad którymi władczyni socjalna czuwa.

Udzielna księżna decyduje więc jak najczęściej na niekorzyść jej głównego wroga – rodziny, którą się „opiekuje”, czyli zajmuje. Ona dobrze wie, że rodzice, którymi pomiata i którym mówi co mają robić, skrzywdzić ją mogą tylko i wyłącznie katując swoje dziecko. Bezpośrednio wobec niej i stojącego za nią państwa są bezsilni, jednak pod jej nieobecność mogą doprowadzić rodzinną tragedią do medialnego krzyku i jej zwolnienia.

To wojna – dogłębnie wprogramowana w istniejący system. Wzajemna niechęć, zbiera coraz większe żniwo. Podczas tajnej rozprawy pracownicy socjalni bez wykształcenia psychologicznego, opowiadają dyrdymały o depresji matki, a sędzina słucha i wydaje decyzję o porwaniu jedynaka z szkoły do Domu Dziecka.

Niedługo walka wejdzie na wyższy poziom. Pracownicy socjalni w asyście Policji bez żadnego uzasadnienia, na wszelki wypadek będą odbierali dzieci wszystkim, którzy im się narażą, bo to jest pierwsze i ostateczne kryterium ich działania. Urzędnicza machina musi bowiem nieustannie w swoich trybach jakieś mięso przerabiać, dlatego możliwości dostarczania świeżych przypadków do rozpatrzenia przez pracowników socjalnych będą nadużywane nagminnie. Następnie to na rodzicach będzie ciążył obowiązek udowodnienia swojej niewinności, chociaż już nigdy nie zostaną oni całkowicie oczyszczeni z zarzutów. Formalne oskarżenie o danie dziecku klapsa, nazywa się „biciem dziecka”, co bardzo łatwo jest wpisać w formularz, nie wymaga ono dowodu, a zamazać tego druku już nie sposób.


Czy naprawdę jesteśmy tak bardzo ograniczonym mentalnie społeczeństwem, aby godzić się na traktowanie naszych rodzin przez niezrealizowane emocjonalnie biurwy?

Ich głęboka potrzeba zajmowania się nie swoimi sprawami – musi przecież z czegoś atawistycznego wynikać.


Czy musimy dawać uprawnienia do decydowania o naszych prawach rodzicielskich ludziom, których zdolności intelektualne zaczynają się i kończą na umiejętności zapełnienia ptaszkami druku?

Co nie podpada pod wzorzec, nawet jakby było najwłaściwsze – z definicji będzie potępiane i odrzucane.


Gdzie kończą się granice absurdu do jakiego zmierzamy od wielu już lat, gdzie zatrzymamy ślepe parcie urzędasów do decydowania o wszystkim?

Na naszym ciele?
Na możliwości przymusowego kierowania nas na leczenie otyłości?

Wszystko co musimy zrobić, to powiedzieć urzędnikom, że są niepotrzebni. Ich funkcja opiera się bowiem na użyteczności. Gdzie ona się kończy, tam kończy się ich władza. Gdzie kończy się ich władza, tam zaczyna się normalne i pełne perspektyw oraz niewiadomych życie.

niedziela, 29 lipca 2012

Cenzorskie źródła autorskich praw



Absurdy prawa autorskiego otaczają nas ze wszystkich stron. Jego systematyczne osaczanie naszych umysłów, rozpoczęło się kilkaset lat temu, wraz z wprowadzeniem do obiegu prawnego przez statut Anny, tego właśnie absurdalnego pojęcia.

Chcąc utrzymać cenzurę i kontrolę nad wydawanymi książkami, wprowadzono ideę posiadania praw własności do niematerialnej rzeczy jaką jest zbiór słów, zwany potocznie książką, bo przecież nie chodziło o kartki papieru, czy symbol okładkę. Tym samym umożliwiono wydawcom kontrolowanie propagowania wszelkich idei, jakie są w książkach zawierane – najprościej taką kontrolę można określić mianem cenzury prewencyjnej.

Zwykła cenzura ogranicza rozpowszechnianie się idei, które uznawane są za tabu, bądź za idee niepożądane, zwłaszcza wśród niedouczonych mas społeczeństwa. Są to także idee, które stwarzają zagrożenie dla aktualnie będącej przy władzy – klasy urzędniczej.

Z kolei cenzura prewencyjna ogranicza rozpowszechnianie się wszystkich idei, nad którymi nie ma kontroli. Wobec domniemania niewinności dla człowieka jest to odwrócenie sytuacji. Wszystkie idee są winne, dopóki nie udowodnią swojej niewinności, czyli dopóki nie zostaną zatwierdzone – uznane formalnie za bezpieczne.

Taka cenzura prewencyjna jest głównym źródłem władzy wydawców, czyli głównych właścicieli praw autorskich do książek. Oni decydują, czy dana pozycja się ukaże, gdzie się ukaże, kiedy się ukaże, w jakim języku i czy będą jakieś wznowienia. Oni wyznaczają cenę książki i oni mogą wprowadzać zmiany do treści dzieła, bo treść odkąd kupili ją od autora, jest wyłącznie ich własnością.

Autor – jeśli jest sumienny, skupia się przez wiele lat na pisaniu swojej książki. Nic więc dziwnego, że nie wykonuje on w tym czasie wielu innych przynoszących mu dochody czynności. Dlatego okres w jakim poświęcał się on pisaniu swojego wiekopomnego dzieła – zwykle przysparza mu zobowiązań. Stąd też jedyną szansą autora na wyjście z finansowego dołka, jest oddanie prawa do książki komuś innemu – wszystko pod pretekstem wiążącej transakcji finansowej – sprzedaży praw majątkowych do treści dzieł.


To, że później pisarz uczestniczy w promocji wydawcy, bo ma z niej procent jest tylko wybiegiem i o niczym nie świadczy. Autor jest tam tylko dlatego, bo w świadomości społecznej książkę kojarzy się prawidłowo, czyli z osobą która ją napisała. Napędzanie wydawcy zysków, odbywa się zgodnie z umową, a treść umowy jest poufna, tak właśnie oszukuje się czytelników, którzy uważają iż prawa autorskie służą autorom dzieł.

Wydawcy czyli osoby niekreatywne, nie mogą istnieć bez autorów. Autorzy bez wydawców – jak najbardziej. Mogą zarabiać bez większych problemów przez udostępnianie swojego dzieła, na otwartych komercyjnych licencjach w Internecie.

Dlatego pomysł, że można sprzedać za prawdziwe pieniądze coś niematerialnego i to w tak niecnych celach, czyli w celu kontroli naszych umysłów – patrząc na niego nieco z boku, wydaje się skrajnie absurdalny.

Jednak od kilkuset już lat właśnie, w ten sposób działają i wiją się meandry strasznie zawikłanej idei – prawa własności intelektualnej; czyli uzurpacji prawa do dzieł naszych umysłów, przez frustratów, którzy potrafią mnożyć pieniądze, a sami nigdy niczego wartościowego nie napisali. 

sobota, 28 lipca 2012

W poszukiwaniu przywództwa zadaniowego



Dzisiejszy wzór idealnego obywatela, ciągle oddala się od zamierzchłego wzorca – ora et labora. Dzisiaj religia to synonim zacofania i głupoty, ksenofobii oraz braku otwartości na wyzwania nowych czasów. Tak samo praca staje się synonimem braku zdolności radzenia sobie w życiu, pantoflarstwa, wyrobnictwa i wszechogarniającej nudy.

Istota rzeczy ewoluująca ku nowej formie, przybierająca bardziej wyraziste XXI wieczne kształty, coraz dalej odchodzi od wzorców poprzedniego tysiąclecia.
Dzisiaj wiemy już na pewno, że nie można ludzi chwalić i nagradzać pozycją społeczną za to, że dużo pracują. To głupie, że pracują. Od pracy są przecież roboty – w końcu po coś je tak nazwaliśmy. Człowiek powinien przede wszystkim myśleć i tworzyć.

Nowy rodzaj gospodarowania powinien być oparty na dążeniach jednostek. Nowy rodzaj gospodarki powinien bardziej sprawiedliwie obdzielać zasobami bogatego świata. Jednak ostatecznym celem nie może być konsumpcja tych dóbr. Nie możemy już jej pochwalać, bo dóbr jest tak wiele, że w ten sposób niszczylibyśmy najwartościowszych z nas. Każdy może się nasycić, przejeść materializmem i utyć – tak bardzo, że już nic mu się nie będzie nigdy chciało.


Najlepiej widać to po celebrities, które po nachapaniu się, po nałapaniu umożliwiającej nieograniczoną konsumpcję „kasy”, stają się parodią samych siebie. Pokusy dóbr i współczesne chemiczne osiągnięcia w zadawaniu człowiekowi przyjemności sprawiają, że dzisiaj nadmiar pieniędzy i wszystkiego co można za nie kupić – rozpuszcza prawie każdego.
Konsumeryzm jeszcze nie jest doskonały, ale już jest barokowy.
To wielka siła potrafiąca korumpować prawie absolutnie. Dlatego zamierzchły model dający po prostu „kasę” tym, którzy są wśród nas najwybitniejsi – już się nie sprawdza.

Dobrami powinniśmy obdarzać w celu najlepszego ich wykorzystania dla całości społeczeństwa. Dobra powinno się wynajmować, do najlepszego wykorzystania najlepszym, a nie po prostu dawać, żeby po czasie rozczarować się rozmiarami bardzo inteligentnie wykonanych i bezczelnych defraudacji.
Trzeba koniecznie oddzielić inwestycyjną i konsumeryjną funkcję pieniądza.


Konsumeryzm nie śpi, nie zasypia gruszek w popiele. Jeszcze ciągle nad nami wisi jak miecz Demoklesa. Dlatego nie możemy zdawać się na idealizm wybitnych jednostek i łudzić się, że nie są one skorumpowane. Bycie inteligentnym, czy kreatywnym nie sprawia, że jest się moralnym. Nie możemy więc w gospodarce przyszłości przekazywać prawa własności do dóbr osobom, które tylko w tworzeniu są dobre, ale już nie w tych pieniędzy wydawaniu.

Powinniśmy raczej pomyśleć o zwiększeniu sieciocentryczności naszych zachowań. Przy czym przez sieciocentryczność rozumiem taki podział kontroli nad zasobami, aby dotarły one do tych, którzy najlepiej dla ogółu potrafią je wykorzystać.
Chodzi o czysto utylitarystycznie i co najważniejsze altruistycznie wykorzystania, pod wpływem nowych zasad zarządzania i nowej organizacji gospodarki.

Stanowisko powinien w danej chwili sprawować ten, kto się do tej funkcji aktualnie najlepiej nadaje. Ma wiedzę i doświadczenie potrzebne do wykonania danego zadania. Nic ponadto.
Natomiast obecnie przydzielamy ludziom funkcje zdając się na kadencje i rekrutacje. Zakładamy, że gdy ktoś dobrze wypadł na rozmowie kwalifikacyjnej, to znaczy, że po roku także dobrze będzie sprawował swoją funkcję, co nie zawsze jest prawdą.

Aborygeni nadal są jeszcze sieciocentryczni.
Nikt nie ma w tych społecznościach żadnych funkcji na stałe, tytułów, czy zaklepanych synekur. Każdy działa w czasie rzeczywistym. Grupa wystawia do danego zadania najlepszego spośród siebie w danej chwili – dla konkretnej umiejętności. Nie ma dyskusji i mechanizmu podejmowania decyzji. Każdy po prostu wie. Nie ma posady największego zabijaki, czy myśliwego. Każdy wie kto jest w danej wiosce najwybitniejszy. Społeczności są na tyle małe, że każdy ma świadomość, kto jest wśród klanu dzisiaj w pełni sił i w czym się specjalizuje.


Straciliśmy ten model generowania chwilowego przywództwa zadaniowego, opracowany jako pierwsza i najlepsza z form, najlepsza z możliwości tworzenia mechanizmów sprawowania władzy. Dzisiaj spotyka się go tylko podczas katastrof. Kiedy w ogólnym chaosie, ktoś wychodzi na środek i zaczyna wydawać rozkazy, a już w jego drugim zdaniu ludzie orientują się, że ten ktoś wie co mówi i zna się na rzeczy. Liczy się charyzma. Wtedy spory gasną i na miejsce bezładu wkracza współpraca, która ratuje życie, zdrowie i mienie.

Na szczęście drzemie pośród nas jeszcze ten atawizm. Dlatego droga do nowej formy gospodarki nie tylko nie jest utopią. W nowych informatycznych warunkach staje się oczywistością i co najważniejsze – koniecznością.

Grupy ludzkie odeszły od sieciocentryzmu tylko z jednego powodu. Braku możliwości wystarczająco szybkiej wymiany informacji pomiędzy wszystkimi, tak aby w danej chwili wiedzieć, kto z nich jest najlepszy do wykonania danego zadania. Brakło technologii przekazywania takiej wiedzy. Gdyby nie fakt masowego zwiększenia liczby ludności, dalej działalibyśmy po staremu, bo taki sposób jest dużo wydajniejszy – od uzasadnianej chińskimi egzaminami tytułomanii i pseudofachowości, czyli struktury władzy dzisiejszej.


Wynalazki i wykładniczy rozwój technologii informatycznych sprawiają, że wkrótce będzie możliwy powrót do starego modelu. Wkrótce wyszukiwanie w czasie rzeczywistym i możliwość komentowania zdarzeń przez wszystkich członków społeczności w danej chwili sprawi, że będziemy mieli narzędzia do powrotu do sprawdzonych rozwiązań w zakresie podziału władzy.

To umożliwi nam zbudowanie całkowicie nowego (starego) modelu gospodarczego. Liczebność przestanie być problemem. To, co kiedyś było oczywistością zastąpi statystyka i zaawansowane matematyczne modele wyszukiwania i podawania wyników w sieciach semantycznych. Pomimo tego, że bezpośrednio nie możemy kontaktować się z kilkoma miliardami ludzi, wkrótce będziemy czuli wokół siebie ich zbiorową obecność i zbiorową mądrość. Tym samym już naprawdę staniemy się częścią globalnej wioski. To zaowocuje zupełnie nowymi możliwościami rozwoju ludzkości. Zakończy epokę edukacjonizmu, zdawania egzaminów na stanowiska, korupcji, tytułomanii i masowej niekompetencji tych którzy sprawują władzę. Zakończy to wreszcie wszelkie spory o władzę. Proces decyzyjny ulegnie atomizacji i automatyzacji, a implementacją najlepszych rozwiązań zajmą się znajdujący się na szczycie lokalnej listy – godzący się wykonywać swoje zadania fachowcy.


Oczywiście wraz z rozwojem pojawią się nowe problemy, jednak będą one na zupełnie nowym poziomie rozumienia przez nas rzeczywistości. Będą to problemy nadmiaru, a nie głodu – sprawiedliwości i konsekwencji cybernetycznej fachowości, a nie tytularnego, stanowiskowego profesjonalizmu. Skończą się wreszcie opery mydlane z mającymi duże wpływy i skorumpowanymi ludźmi władzy.

Obok nowej formy wyboru powstanie też nowy model gospodarowania. Taki nowy model to nie jest wiekopomne dzieło starające się zaplanować jakieś wyszukane formy społecznego megalopolis. Wszystko i tak musi opierać się o jednostkę, dlatego nowe zasady powinny dotyczyć jedynie człowieka. Ich zbiorowy, zagregowany wpływ, sprawi dopiero niewyobrażalne zmiany. Kiedy wszyscy popchną małym palcem – wielki mur się musi przewrócić. Proste zmiany, ukierunkowanie zapatrywań pojedynczych ludzi, mogą zmienić, bo zawsze zmieniały bieg historii.  

Konsument - człowiek przełomu ery



Gospodarka odporna na kryzysy ekonomiczne, odporna na zmiany, musi być oparta o admirację indywidualizmu. Jednostka jest bowiem od dowolnej struktury społecznej bardziej trwała, bo bardziej pierwotna i odporna na bardzo skrajne sytuacje życia niecodziennego.
Tylko jednostka może być niezależna i naprawdę wolna. Tylko jednostka jeszcze wie czego chce, zbiorowość zawsze ma wiele umysłów i wiele opinii na ten sam temat – jest miałka i niezdecydowana – próżna.

Musimy więc z konieczności odejść od kultu pracy i pieniędzy. Odejść od tego co się jednostce nie podoba. Praca tak samo jak bieda, jest w dzisiejszych czasach nieekonomiczna. Jeżeli bowiem ekonomię traktujemy jako naukę o zachowaniach ludzi, to widać na co dzień coraz częściej, że ludzie robią wszystko – żeby uciec od pracy i biedy. Każdy kto pracuje, traktuje swój zawód jako konieczność. Jako element społecznego uzasadniania się i aspirowania do miana jednostki uprawnionej do konsumpcji – co jest już anachronizmem.


Jednostka jest bytem dużo głębszym od zbiorowości i nie musi się jej tłumaczyć. Nie musi się usprawiedliwiać przed ogółem ze swojego postępowania.
Nie musi, bo jest tworem wyższego rzędu. Czymś oryginalnym, a przez to doskonałym, czymś pierwotnym. Podczas gdy wszystkie stworzone do tej pory zbiorowości ludzkie, były powoływane w jakimś celu – do funkcji jaką miały spełniać. Jednostka jest ponad tym wszystkim, ona nie musi sprawować, czy wypełniać funkcji żeby się uzasadnić. Ona jest celem samym w sobie.

Dlatego jednostka nie musi pracować, aby uzyskiwać prawo do istnienia. Nie musi wyznawać tej samej religii co wszyscy, nie musi mieć takich samych poglądów, tego samego celu. Jej inność i seryjność na tle społeczeństwa nie jest powtórzeniem, a przez to jest ciekawa.

Dzisiejsza jednostka jest jednak sprowadzana do poziomu klienta. Klient jest wszystkim, dla niego uchyla się niebo i otwiera podwoje sezamu, czyli mającego w sobie wszystko ogromnego supermarketu. Może wybierać, wybrzydzać, być niegrzecznym dla obsługi, może mieć humory, bo może tu nie wrócić, a po wszystkim ma jeszcze święte prawo do reklamacji – nic dla człowieka, wszystko dla klienta.

We współczesnym modelu gospodarczym zwykły człowiek nie posiada prawie żadnych praw. Zwykłego człowieka można pobić, oszukać, wsadzić niewinnie do więzienia, zabrać wszystko co posiada i nikt, oprócz rodziny, się za nim nie upomni. System społeczny nie dostarczył mechanizmów dochodzenia sprawiedliwości przez pokrzywdzonych i poszkodowanych – nie klientów, a ludzi. Natomiast bardzo rozbudowane i świetnie egzekwowane są święte prawa konsumenta. Ofiarom losu pomagają tylko hobbiści i wolontariusze, obłąkani błędni rycerze, którzy nic z tego nie mają. Jeszcze na tym tracą, narażając się wielkim tego świata, bo psują mechanizmy ekonomiczne obiegu gospodarczego.


Dzisiejsi konsumenci to biedni ludzie. Są klientami zbyt często, są nimi kiedy tylko mogą. Oszczędzanie uważa się dzisiaj za przejaw braku rozumu, zacofania. Dlatego dzisiejsi konsumenci kupują pomimo tego, że niczego nie posiadają. Kupują na kredyt i jeszcze się ich do tego zachęca. Nawet straszy, że bez dobrze rozwiniętego rynku kredytów – nie będzie komu kupować dóbr i wszyscy na tym stracą – w piekarniach nie będzie chleba.

W rezultacie w naszej rzeczywistości prawie każdy chce być klientem. Chce płacić, aby móc wymagać, chce być nobilitowanym konsumentem – człowiekiem wyższego rzędu. Długim słowem znaczącym dzisiaj wiele więcej niż człowiek. 

piątek, 27 lipca 2012

Twór ponad kreatorem



Edmund Hilary szedł na szczyt Mount Everest tylko z jednego powodu:
... bo on tam jest.”
tak samo też tworzymy nasze rzeczy i byty potomne:
... bo potrafimy.”

Powód dla którego żyjemy jest oczywisty – nie mamy wyjścia.
Powody dla których w trakcie tego życia coś jeszcze nam się chce. Powody dla których tworzymy są zgoła inne, rozmaite i nie mają zwykle wiele wspólnego z przymusem.

Kto nie pracuje ten nie je – wobec czego wszyscy pracują i nikt nie chodzi głodny.”

To zdanie w skróconej formie prezentuje w pełni doktrynę, która stoi u podstaw dzisiejszego gospodarczego niewolnictwa. Celem nadrzędnym takiego sposobu myślenia zawsze było uzależnienie ludzi od systemu społecznego, tak aby nie mieli oni żadnego wyjścia i musieli powiększać PKB.

Gospodarka oparta o wskaźniki, nie będzie nigdy dążyć do polepszenia poziomu ludzkiego życia, czy rozwoju – ona z definicji będzie dążyć do polepszenia wskaźników. Prawie nikt z ekonomistów już prawie nie postrzega stosunków międzyludzkich jako areny tego co wymuszone i tego co wynegocjowane. Liczą się już tylko czysto wirtualne matematyczne wzory – jakie służą opisowi naszego poziomu zależności od bliźnich, choćby w postaci aktualnego stanu zadłużenia na karcie kredytowej. Liczby przejęły już prymat nad formami naszych relacji – stanowią bezosobową formę kontaktu oraz udowadniania swoich postulatów i budowania przewag stworzonych dzieł – bo coś jest więcej warte.

Kto ile zarobi – a kto ile straci?

To i temu podobne pytania skłaniają maluczkich do twierdzenia, że wszystko jest kwestią pieniędzy i ich przepływów.
Tylko relacje, w których jedna strona jest drugiej coś winna, są dla niektórych możliwe do wyobrażenia.


Zależność jednostki od struktur społecznych coraz bardziej się pogłębia. Jest to nieuchronna konsekwencja przyjętego modelu, w którym praca jest wszystkim, a lenistwo niczym. Podczas gdy obie formy egzystencji są tak samo ważne. 
Gdyby nie można było istnieć zajmując się sprawami istotnymi tylko dla danej jednostki, a zupełnie nieprzydatnymi dla ogółu – to całkowicie zatracilibyśmy swoją indywidualność – stalibyśmy się tylko trybikiem w maszynie, częścią kolektywu takiego jak kolonia trutni w ulu, czy elementem Borg – zbiorowej cyberkultury Star Treka.

To, że możemy robić coś – co nikomu innemu nie jest do niczego potrzebne, jest dowodem na naszą niezależność. Bez tego dowodu nie moglibyśmy szczycić się mianem jednostki – bylibyśmy tylko społeczną komórką. Dlatego gloryfikacja pracy i pieniędzy musi mieć swoje zdrowe granice. Nie możemy skazywać na śmierć głodową ludzi tylko za to, że nie pracują. Którzy przez jakiś okres czasu nic nie robią albo zajmują się rzeczami, których przydatność jest mocno ograniczona społecznie.

Społeczeństwo jest tworem człowieka. Jest mu ono potrzebne do tworzenia mniejszym kosztem jak największej ilości jedzenia i pozostałych potrzebnych mu dóbr. Dzięki rozwojowi cywilizacji byliśmy w stanie polecieć na Księżyc, czy dokonać odkryć naukowych, których praktyczne wykorzystanie jest teraz źródłem powszechnego dobrobytu. Jednak społeczeństwo jest tworem sztucznym – jedynie narzędziem. Nie można więc tego narzędzia, tworu – stawiać ponad samym człowiekiem, kreatorem.


Nigdy nie powinno się dobra kolektywu stawiać ponad dobro wszystkich jednostek. Nie jednej czy dwóch, ale wszystkich.
Wolność jednostki, do samostanowienia i zgłaszania wobec siebie i innych swoich postulatów, wolność ekspresji – była, jest i zawsze będzie ponad dobrem społeczeństwa jako takiego.
To człowiek stworzył społeczeństwo i w bardzo dużym stopniu uzależnił się od niego, lecz ludzkość bez indywidualnego człowieka jest martwa i bezcelowa. Natomiast samotny człowiek potrafi jeszcze przeżyć bez pomocy ogółu przez co z własnej woli nadaje kolektywnemu życiu sens.
Dlatego warte ocalenia jest tylko takie społeczeństwo, które jeszcze się komuś do czegoś przydaje.

Człowiek jeszcze nadal potrafi wszystko zresetować. Pierwotnym i pierwszym błędem Demiurga jest stawianie stworzonego dzieła ponad nim samym, ponad kreatorem, ponad celem tworzenia dzieł.
Nie ma bowiem większego strachu dla dopiero co poczętej kreacji - jak świadomość braku granic, kiedy to ona sama jest zmuszona określić swój byt i ustalić zasięg aspiracji. Za ten strach właśnie kreacja zaczyna się mścić, a tylko śmierć rodziców pozwala dzieciom osiągnąć pełny potencjał. 
Wtedy przestają marzyć i zaczynają śnić.

środa, 18 lipca 2012

Gospodarka potrzeb



Nie ma bowiem większego podziwu dla siebie człowiek, jak taki, żeby rzucić wyzwanie światu dając mu szansę sprostania jego pragnieniom. 
Świat wielki jest, ogromny jest, jednak jego twór człowieczy apetyt ma niezmierzony i dlatego prawo sobie rości nienasycona ludzkość, do wchłonięcia pod panowanie swoje absolut wszelkiego stworzenia.
W akcie zemsty za zbrodnię na nim dokonaną, człowiek mści się na świecie – bo go na nim poczęto.


Konsumeryzm, zaspokajanie potrzeb, to traktowanie świata i jego zawartości instrumentalnie. Świat służy jedynie zaspokajaniu naszych pragnień i dzięki temu możemy przeliczać wartości duchowe i emocjonalne na wzajemnie wyliczalną jakość stającą się tym samym ilością. Zaspokajanie naszych potrzeb, narzędzia i elementy można porównywać, do tego zmierzyć i odnaleźć te co zaspokajają potrzeby lepiej i odpowiednio płasko traktować świat, czysto matematycznie. Banalny znaczek większe, mniejsze i równe.

Symbol równości wprowadzono na końcu. Motłoch szczyci się tym, że odkrył sekret podziału odcinka – odkrył możliwość podzielenia równo łupów, co podobno według niego miałoby skończyć wszelkie waśnie i wojny. Równanie do najniższego w grupie staje się wytrychem głupców, wtedy tylko czują się bezpieczni, gdy nikt ponad nich nie wystaje. Nie wiedzą oni, bo nie potrafią zrozumieć, że świat jest zawsze nierówny, fraktalna jest jego natura, a więc podział po równo jego dóbr, zawsze jest niesprawiedliwy. Potrzeba równości to narkotyk dla ogółu, potrzeba równości wyznawana przez większość zabija elitarność i wszelkie dążenia do doskonałości. Tworzy to nowy rodzaj piekła nie opisanego w Biblii. W którym to wszyscy gotują się w oleju, a nad tym kotłem nie musi czuwać już żaden demon, gdyż jak tylko ktoś próbuje się z wrzątku wydostać, inni ściągają go z powrotem.

Za kogo się uważasz?! – powiadają.
Nie chcesz cierpieć jak wszyscy, uważasz się pewnie za lepszego z nas!
Dać go głębiej, niech zrozumie ból jako nieuchronność istnienia!!!


Jest to spojrzenie negatywne, z góry określające brak, mamy w sobie pustkę którą musimy czymś wypełnić. Inaczej będzie źle, dlatego tworzymy wokół siebie te pustki i potrzeby – doły do wypełnienia, brakującą treść. Jest to nieustanna pogoń za wypełniaczem – głównie przyjemnością i rozrywką, jednak ludzkie potrzeby potrafią (choć nie muszą) być nieograniczone. Jeżeli patrzymy na świat przez pryzmat naszego zapotrzebowania, to zawsze będziemy mieli światu za złe, że nie jest w stanie zaspokoić naszych wszystkich pragnień zupełnie, natychmiast i od razu. W naszej poboskiej człowieczej doskonałości potrafimy wymyślić dół, którego wszystkie skarby świata nie potrafią wypełnić. Jednak zamiast czerpać z naszej wyobraźni i doskonałości pełnymi garściami, zamiast tworzyć, staramy się obsesyjnie zwrócić uwagę tylko na jeden aspekt ludzkiej wyobraźni. Na możliwość rzucenia wyzwania światu i stworzenia pustki, która cały ten świat ogarnie. 

Samozachwycamy się tym naszym wyobrażeniem i naszymi zdolnościami. Chcemy zepsuć dzieło Boga i przez to rzucić wyzwanie Stwórcy. Jesteśmy próżni w naszym istnieniu i chcielibyśmy być podziwiani za sam fakt bytu. Chcielibyśmy żeby cały Wszechświat patrzył na nas z podziwem tylko i wyłącznie z powodu ilości, wartości i wspaniałości tego co potrafimy zniszczyć.


Wtedy pojawił się znaczek nieskończone – każdemu według potrzeb.
Sposób tworzenia stosunków międzyludzkich, w oparciu o nienasycone zaspokajanie nas samych, nie jest twórczy. Jest to jałowe, pasożytnicze gospodarowanie.

Gospodarka potrzeb jest gospodarką niszczenia i destrukcji, jest to gospodarka wzajemnego wydzierania sobie zasobów, których zawsze jest za mało. Ci co mają dość, nie potrafią przestać chapać i seksualnie pożądać nieustannie więcej, bo nasze granice potrzeb to jedyne co tak naturalnie i bez wysiłku sami potrafimy sobie dowolnie poszerzać.

Jesteśmy dumni z tego że potrafimy niszczyć, to jest atawizm naszego spojrzenia na ogień. Jako gatunek fizycznie jesteśmy słabi i większość zwierząt miała nad nami fizyczną przewagę. Dlatego byliśmy w ciągłym strachu przed przyrodą. Po raz pierwszy w dziejach przestaliśmy się bać, gdy przestaliśmy się bać ognia – jako jedyni wokół. To spowodowało, że zaczęliśmy się różnić jakościowo od zwierząt. Wszystkie inne zwierzęta bały się ognia, a człowiek jako pierwsze zwierzę przezwyciężył ten strach.


Być może przezwyciężył go dlatego że musiał to zrobić, inaczej by nie przetrwał. Przecież ewolucyjnie była skuteczna, bo przeżyła, tylko jedna podgrupa inteligentnych małp Homo Sapiens, i to ta która przezwyciężyła strach przed ogniem. Silniejszy od nas fizycznie Neandertalczyk nie zdołał przetrwać.

Dzisiaj nazywanie kogoś Homo Sapiens to obraza. Dodaliśmy sobie drugie Sapiens aby poczuć się lepiej i wywyższyć spośród mas. Dowartościować naszą egzystencję. Jednak od czasu gdy przestaliśmy się bać ognia, nie rozwinęliśmy się zbytnio. Dopracowujemy jedynie posługiwanie się nim jako narzędziem. Narzędzi używa wiele dziesiąt gatunków zwierząt, nie jesteśmy więc w tym aspekcie behawioralnym wyjątkowi. Raczej przez samą naturę stworzenia, jesteśmy do tej roli przygotowani, żeby posługiwać się tym co jest na miejscu i potencjalnie jest w danej chwili przydatne.


Mieliśmy więc świętego Graala, Jokera, Coś czego bały się wszystkie inne zwierzęta, Coś co przekształcało pełen niebezpieczeństw las, w otwartą przestrzeń do zagospodarowania, na której łatwo było dostrzec drapieżniki. Wtedy to podczas pożarów lasów, po raz pierwszy poczuliśmy smak pieczonego, przerobionego termicznie mięsa. Potem polubiliśmy je na tyle, że sami tworzyliśmy kontrolowane pożary zwane ogniskami, przerabiając dziczyznę na łatwiejszą do strawienia i pogryzienia przez nasze słabe zęby.

Gdy posługiwaliśmy się ogniem, poczuliśmy po raz pierwszy naszą wyjątkowość. Widząc jak wszystkie inne gatunki uciekają przed płomieniami w panice, po raz pierwszy zobaczyliśmy naszą potęgę. Spodobała nam się ta moc. Moc niszczenia, która uwolniła nas od wszystkich innych strachów, od strachu przed wszystkimi innymi zwierzętami, a z kobiet uczyniła opiekunki domowego ogniska, podtrzymujące energię definiującą dom.


Ogień utworzył rodzinę, ograniczył najbliższe plemię do takiej liczby, która mogła zgromadzić się wokół. Ogień stworzył wyjątkowość człowieka, ogień uwolnił nas od pierwotnego strachu przed złem. Teraz pozostał już tylko strach przed nieznanym, obawa przed tym co może nie przejmować się ogniem, co może być na niego odporne i ponad nim. Pozostał także strach przed samym sobą, człowiekiem, który władzę nad płomieniami uznał za wystarczający powód aby ogłosić się koroną stworzenia. Najlepszym ze wszystkich biologicznych form.

Władza nad ogniem wciąga jak narkotyk.

Jakby zapytać piromana co zrobiłby ze światem, odpowiedziałby:
Spaliłbym go!!!

Kolejnym stadium choroby są fascynacje materiałami wybuchowymi. Ci przeróżni zamachowcy samobójcy, robią to głównie dla ekstazy odejścia z wielkim hukiem, dla narkotyku władzy nad życiem innych i przede wszystkim dla władzy powiązanej z możliwościami wyzwalającej się energii wokół nich.

Narkotyk ten dotyka każdego, który czegoś chce. Głównie naukowcy mu podlegają. Ludzie zajmują się chemią tylko z dwóch powodów: fascynacji możliwością produkcji narkotyków prowadzącą do odmiennych stanów świadomości albo z fascynacji materiałami wybuchowymi – najczystszą z sił.


Fizycy wysokich energii sami nazwali odpowiednio swoją dziedzinę – fizyką energii. Pomimo tego, że łączna energia wyzwolona przy zderzaniu cząstek nie jest większa od tej jaka wyzwoli się przy pocieraniu o draskę kilku zapałek. Wielki Zderzacz Hadronów – to brzmi jak dziecięca zabawka do burzenia i niszczenia. Oppenheimer wpatrujący się w grzyba atomowego projektu Manhattan rzekł:
stałem się śmiercią, niszczycielem światów.”

Władza nad wyzwalaniem ogromnych ilości energii, to potężny impuls endorfin. Każdy kto użył jej chociaż raz, zajmuje się tym dalej albo szybko odchodzi w obawie, że mogłoby mu się spodobać.  


Nałóg przenika nawet nasze beznadziejne okna na świat, zwane telewizorami. Lubimy oglądać wybuchy nawet gdy sami ich nie generujemy. Nawet to tysiąckrotnie rozcieńczone panaceum na strach, potrafi od siebie uzależniać, to siedzi tak głęboko w nas.

W mikro skali naszych umysłów, te same podstawowe nałogi wymuszają dostosowywanie się do zastałych praw gospodarki ekonomicznej. Gospodarki opartej na zaspokajaniu potrzeb. Gospodarki dobrej dziś jedynie dla krajów trzeciego świata, które mają prawdziwe potrzeby takie jak woda, jedzenie, czy prąd.

My już to wszystko mamy, jednak dalej zarabiamy pieniądze, aby zaspokajać potrzeby, oddalać strach. Co z tego że posiadamy już pralkę, lodówkę, zmywarkę, komórkę, komputer, samochód i mieszkanie po dziadkach – nadal chcemy nowości i mody. Musimy chcieć. Gdyby nie było potrzeb nikt nie chodziłby do pracy. Przynajmniej to wmawiają nam rządzący dzisiejszymi stosunkami społecznymi. Konsumpcja to nasz upragniony Raj.


Jednak czy tak jest na pewno?
Czy jesteśmy zdeterminowani w swoim funkcjonowaniu tylko i wyłącznie poprzez nasze potrzeby?
Czyż to nie nazbyt prymitywne spojrzenie na byt, który potrafi wyobrazić sobie dół, którego nie wypełni nic co istnieje – a w naszym ogromnym Wszechświecie przecież naprawdę tego jest?

Być może w tej słabości kryje się największa siła, mamy nieskończone potrzeby czyli oprócz władzy nad ogniem, różnimy się od zwierząt czymś o znaczeniu jakościowym, a nie ilościowym. Potrafimy pragnąć nieskończoności, jednak ciągle powszechnie dążymy tylko do jednego jej rodzaju – samounicestwienia, do nieskończonego bogactwa zniszczonych form.


Czy to jest atawizm trwale narzucający nam światopogląd?
Być może potrafimy go przełamać i zacząć dążyć do innych stanów nieskończonych, wyższych jego form?
Czy nasz mózg z góry ustala to, co powinniśmy widzieć, tak jak brak możliwości ujrzenia wklęsłej twarzy?

Kwestia naszej możności dążenia do innych stanów nieskończonych, to na tyle ważny trop, że warto by sprawdzić dokąd nas ta ścieżka poprowadzi. I to zanim uznamy, że czas zniwelować dotychczasowy dorobek wyrównując nasze osiągnięcia do poziomu najprostszej z form.  

Biurokracja, czyli maszyna Rube Goldberga



Każdy system, którego celem jest istnienie – samoistnie dąży do komplikowania własnej struktury. Innymi słowy, każda organizacja zaprojektowana do wykonywania konkretnego zadania, z czasem zaczyna się tym zadaniem żywić i od niego zależeć.

Biurokraci są w swoim zawodzie szczęśliwi, mają bezpieczeństwo socjalne, emerytalne i spokój papierów. Kiedy na biurku dużo ich leży – na zewnątrz wygląda, że ciężko pracują. Świadczą o tym kupki i stosy dokumentów, a tak naprawdę przekładają tylko kartki z jednej na drugą.
Biurokraci nie muszą martwić się problemami większości ludzi, zamiast tego mają zen biurkowego trwania. To dlatego polecają swój zawód dzieciom oraz krewnym i znajomym. To dlatego biurokraci komplikują swoją pracę, aby mogli zatrudnić tych na którym im zależy na bezpiecznej posadzie w urzędzie.


Cała kwestia w tym, że biurokracja w założeniu ma usuwać problemy. Biurokraci żywią się więc problemami i są żywotnio zainteresowani tym, aby problemy te istniały nadal i wraz z rozbudową samego urzędu – rozwijały się sukcesywnie.

Biurokracja została wynaleziona przez starożytnych Egipcjan, jako konieczny wynalazek, pozwalający na tworzenie wielkich projektów budowlanych – takich jak wielka piramida Cheopsa. Biurokraci byli elementami systemu kontroli nad dziesiątkami tysięcy robotników i milionami problemów logistycznych, jakich nastręczała budowa piramid. Zapisywanie wszystkich danych w dokumentach i obracanie nimi stało się konieczne, bo bez nich nikt nie był w stanie spamiętać wszystkich rozkazów, czyli znać miejsca i kolejności przeznaczenia przeróżnych surowców i kamieni.


Odkąd wynaleziono zapis dokumentujący, czyli tak zwaną papierkową robotę, już nie potrzebna była nadzwyczajna pamięć – kogokolwiek. Wszystko zapisywano, następnie dokumenty dostarczano tam gdzie trzeba i na miejscu odtwarzano listę zadań do wykonania, bez konieczności przypominania. Taka delegacja rozkazów centrali, na niższe szczeble zarządzania, była pożyteczna. Niestety w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat, wiele się w tej kwestii zmieniło.

Prawo Wylera:
Nie ma rzeczy niemożliwych dla kogoś, kto nie musi ich zrobić sam.”


Rozwój biurokracji, początkowo pożyteczny, z czasem stawał się coraz większym ciężarem dla gospodarki. Jednak niedomagania technologiczne zamierzchłych czasów, ograniczały liczbę darmozjadów. Dlatego przez wszystkie te lata, zwycięski pochód idei urzędów był bardzo powolny – aż do rewolucji przemysłowej.

Maszyny zastępujące pracę ludzi, „zabierające pracę ludziom”, z początku sabotowano, poprzez wrzucanie grubych drewnianych chodaków, tak zwanych sabotów, pomiędzy metalowe tryby. Jednak z czasem okazało się, że maszynę również ktoś musi obsługiwać, a masowa produkcja zapewnia dostępność różnych dóbr, czyniąc życie znośniejszym i prostszym. Ta zasada jednak nie dotyczy obecnej rewolucji automatyki i robotyki, która naprawdę potrafi wyeliminować człowieka z obiegu gospodarczego.

Robotyzacja systemów produkcji postępuje. Kiedyś futurolodzy przewidywali, że wszyscy ci ludzie zastąpieni w swojej pracy przez automaty, znajdą sobie pracę w usługach. Nie pomylili się zbytnio, gdyż w kwintesencji systemu działania, każdy urząd wykonuje usługi – wobec niewolników systemu prawnego vel wobec petentów obywateli.


Jednak prace urzędów to nie zwykłe usługi, lecz usługi uprzywilejowane. Na wolnym rynku, konkurujących pomiędzy sobą przedsiębiorstw usługowych, urzędy zawsze zwyciężają, ponieważ są przymusowe. Pewność klienteli czyni pracę pewniejszą, dlatego wielu ludzi woli spokojną i bezpieczniejszą pracę w urzędzie, niż pełną ryzyka bezrobocia, wysokopłatną pracę u usługodawcy prywatnego. Ta ostatnia jest także dlatego wysokopłatna, żeby przyciągać pracowników w sytuacji nieuczciwej konkurencji. To dlatego też tak wysoko opodatkowuje się pracę, żeby utrudnić to podwyższanie płac prywatnym przedsiębiorcom.

Co więcej, takie urzędnicze przedsiębiorstwa usługowe, bardzo łatwo jest tworzyć. Wystarczy zmienić prawo, tak aby wymagało ono do obsługi przepisów pracy kolejnego urzędnika. To sprawia, że postęp urzędniczej machiny jest niepowstrzymany. W ciągu ostatnich dwudziestu lat, liczba urzędników w samej tylko Polsce wzrosła dość pechowo, bo aż trzynastokrotnie.


Dla każdej pracy zleconej przez ustawodawcę przepisami prawa, przypisana jest maksymalna możliwa liczba ludzi. Tak aby żaden z nich zbytnio się nie napracował.

Z zewnątrz musi jeszcze wyglądać, że wszyscy są potrzebni. Dlatego wewnętrzny obieg dokumentów musi być tak zaprojektowany, aby angażował jak najwięcej roboczogodzin, jak najmniej posuwając pracę do przodu. Każde nawet najbardziej nieznaczące pismo, czy zamówienie – musi więc być zatwierdzone przez cały łańcuszek Świętego Antoniego kierownictwa. Mówi się więc, że to ze względu na dobro ludzi urzędnik nie może zrobić niczego bez zgody przełożonego. Prawda jednak jest zgoła inna. To kierownictwo istnieje w swojej mnogiej i znakomitej formie, tylko dlatego że ich praca polega na nieustannym i mechanicznym zatwierdzaniu decyzji urzędników niżej podległych.


Najprostszą metodą aby uzyskać maksymalizację pracy i minimalizację wydajności urzędu, jest przekazywanie danego pisma na biurko urzędnika delegowanego do jej rozpatrzenia, dopiero na końcu, zaraz po tym jak zapoznają się z nim niepotrzebnie wszystkie inne piony i poziomy urzędu.

Jest to najprostsze i taka właśnie najprostsza biurokratyczna procedura, wymagała opisania przez powyższe zdanie wielokrotnie złożone. W świecie urzędników i urzędów tylko trudne rzeczy są proste.

W machinie urzędniczej nic nie jest proste. Wszystko jest tak bardzo zawiłe, jak tylko pozwalają na to przepisy. Konstrukcja urzędu jest proceduralną wersją „Maszyny Rube Goldberga”, zamiast trybów i wahadeł ma ona urzędnicze dyrektywy.


Maszyna Rube Goldberga, to urządzenie starające się wykonać dane zadanie, w możliwie najbardziej skomplikowany sposób. Tak aby budowa tej maszyny mogła być jak najbardziej zawiła i pochłaniała maksymalną ilość energii.
Proste sprawy przy jej pomocy też się rozwiązuje, ale to sama maszyna jest priorytetem, a nie postawiony przed nią konieczny do rozwiązania problem.

Takie działanie jest zrozumiałe i oczywiste, kiedy uwzględnimy oczywisty fakt, że celem istnienia urzędu jest on sam. Maszyna musi zawierać jak najwięcej części, urzędników, a sprawy które rozpatruje musi wykonywać w najwolniejszy, najzawilszy sposób. Do tego w celu zachowania wszystkich możliwych przepisów BHP – każdy z urzędników kiedy siedzi za biurkiem powinien mieć możliwość odpoczynku, co jeszcze bardziej utrudnia pracę urzędów.


Nie byłoby jeszcze w istnieniu świata urzędów, tak samo jak szpitali psychiatrycznych, niczego zdrożnego, gdyby nie fakt, że urzędy są agresywne.

Biurokraci żywią się informacjami, jakie dostarcza im reszta społeczeństwa. Wzywają obywateli na rozmowy i wyjaśnienia, udowadniając wszystkim nieustannie, że los obdarzył ich wyższą pozycją społeczną całkowicie niezasłużenie.

Biurokraci mają jedną, podstawową wadę – mają kompleksy. To sprawia, że lubią czuć się potrzebni i nie mogą tak po prostu dla dobra świata, zamknąć się na kłódkę w urzędzie. Muszą udawać, że rozwiązują problemy, co jest istnienia tych problemów, niestety główną przyczyną.


Prawo cybernetyki mówi, że każda organizacja zaprojektowana do wykonywania konkretnego zadania, z czasem zaczyna się tym zadaniem żywić i od niego zależeć. Dlatego urząd powołany na przykład do zwalczania korupcji będzie wspierał korupcję, bo gdyby jej zabrakło, znikłaby przyczyna istnienia urzędu, za którym to zdarzeniem poszłaby redukcja etatów, bądź masowe zwolnienia.

Urzędnicy nie lubią definitywnie likwidować problemów jakimi się zajmują, tylko je podtrzymywać i rozwijać, udając że z nimi walczą. Dzięki biurokratom problemy te poszerzają zakres oddziaływania na rzeczywistość, bo wraz z nimi rosną również wpływy urzędnika, powołanego do ich zwalczania. Ludzie ci najzwyklej na świecie – działają po prostu w swoim interesie.


Rozumiejąc signum temporis naszych czasów, zdając sobie sprawę z tego, że urzędy są konieczne, bo w końcu lenie i zachowawcze biurwy muszą gdzieś pracować, potrzebujemy opracowania całego zestawu nowych rozwiązań.
Do zwykłego sprzątania ulic ci ludzie zupełnie się nie nadają – są zbyt chorowici, strachliwi i niekompetentni. Poza tym mamy dzisiaj od tego specjalne maszyny. Teoretycznie nie mamy więc na razie innego wyjścia, jak tylko patrzeć na rzeczywistość z zadziwieniem i obserwować ciągły rozrost urzędniczej machiny.

Jednak ten rak systemów społecznych musi być kiedyś zwalczony, bądź wycięty. Nie możemy pozwolić, aby pół miliona ludzi w Polsce, zajmowało się zatruwaniem życia pozostałym trzydziestu ośmiu.
Jest tak wiele innych zajęć, dla chorobliwych nierobów i biurew pospolitych, na których to stanowiskach żadna z nich nie byłaby szkodliwa, bo nie starałaby się będąc na nim myśleć, że jej praca jest komuś do czegokolwiek potrzebna.


Jedyne co musimy zrobić, to poniżać ich pozwalając im niczego nie robić. Nie krytykować ich za niemożność i niekompetencję, za głupotę, za chroniczne poszukiwanie zawodowego i finansowego bezpieczeństwa. Nie potępiajmy słabych urzędniczych umysłów za to, że nie potrafią i nie umieją żyć bez urzędu, że nie chcą tworzyć i działać normalnie – twórczo.

Jednocześnie trzeba od nich wymagać osobistej odpowiedzialności, a nie jedynie działania w imieniu organu - urzędu. Człowiek przestający funkcjonować jako jednostka, a stający się fasadą urzędu traci swoje ludzkie odruchy - swoje człowieczeństwo. Ci agenci Rube maszyny - Oni - w idealnym świecie powinni być niewidoczni. Oni - są jak hydraulicy - powinniśmy przypominać sobie o ich istnieniu dopiero jak coś spieprzą. 

Dobry urzędnik, to niewidoczny urzędnik. Idealny urząd to taki, do którego nie trzeba chodzić i z którym ma się styczność tylko na własne życzenie. 

I do takiego prostego świata powinniśmy dążyć.