sobota, 6 listopada 2021

Przekleństwo strzałki czasu


Klasyczne rozumienie czasu jest w gruncie rzeczy rozwinięciem zdroworozsądkowego pojęcia przemijania. Czas ujmowany jest jako strumień, w którym jesteśmy zanurzeni, czas płynie, jego esencja przesuwa się obok i mija nas, upływa. Jest jak wiatr, którego cząsteczki dodają zmarszczek na twarzy.

Fizyczne przedstawienie tego pojęcia spotykamy często w postaci strzałki. Poziomej strzałki czasu, biegnącej od lewej do prawej strony, bo taki jej zwrot lepiej odczytuje ludzki mózg. Na jednym końcu mamy przeszłość, w środku pionowa kreseczka wyznacza teraźniejszość, a drugi koniec wektora wybiega do przyszłości.

W tym przedstawieniu mamy tylko jedną teraźniejszość – w środku, podczas gdy codziennie doświadczamy wielu różnych teraźniejszości. Wystarczy zastanowić się, w którym miejscu strzałki się teraz znajdujemy i okaże się, że albo strzałka nieustannie się przesuwa, albo nasz środkowy punkt wędruje powoli w prawo – ku swojemu przeznaczeniu.

Wielość teraźniejszości oznacza, że pionowych i cienkich jak brzytwa linii powinno być wiele. Każda przeszłość, wczorajsza czy ta sprzed roku, była kiedyś teraźniejszością i jeśli nie nastąpi zaraz po niej koniec Wszechświata, to każda przyszłość jutrzejsza, czy z kolejnego roku, stanie się również teraźniejszością – wszystko powyższe jest kwestią perspektywy.

Wielokrotność linii pionowych nieco komplikuje obraz czasu. Jednakże jest to tylko konsekwencja rozumienia czasu w ujęciu klasycznym – w postaci prostej. Drugą konsekwencją jest konstatacja, że punktów na odcinku jest nieskończenie wiele, a więc klasyczny czas musi być ciągły.

Ciągły, a więc analogowy, nie kwantowany – cyfrowy. Nie jest podzielony na sekundy, nie jest podzielony na milisekundy, czy czasy Plancka. Jest możliwy do dowolnie drobnego podziału, a więc i linie pionowe oznaczające teraźniejszość powinny być bez grubości, nieskończenie cienkie.

Jeżeli są nieskończenie cienkie i każdy z dowolnie drobnych czasów czy chwil był lub będzie teraźniejszością, to linii pionowych wskazujących teraźniejszość powinno być nieskończenie wiele.

Skoro teraźniejszość jest nieskończenie cienka, a więc ma grubość matematycznego punktu, to jak to możliwe, że jej doświadczamy? Jak to możliwe, że tak ułomna istota, jaką jest człowiek ze wszystkimi ograniczeniami fizycznymi i niedoskonałościami postrzegania oraz przypadłościami, jest w stanie rejestrować umysłem obecną chwilę, że jest w stanie rejestrować coś dużo cieńszego od włosa?…

Skoro czas płynie tylko w jedną stronę i teraźniejszość jest pionową linią bez grubości, to jak to możliwe że jej doświadczamy – że doświadczamy pojedynczego punktu? Skoro człowiek nie potrafi nawet sobie wyobrazić wielkości nieskończenie małej, to dlaczego doświadczamy punktów czasu nieskończenie krótkich; jak to jest możliwe?

Analogia kopca kreta uczy, że nie możemy doświadczać nieskończonej liczby teraźniejszości w trakcie naszego ograniczonego życia. Nie możemy odbierać chwili obecnej, czyli punktu w czasie, co najwyżej jakiś mały odcinek na prostej czasu.

Czym różni się kopiec kreta od góry? Kopiec kreta ma mniej materii. Gdyby materia ziaren piasku była podzielna nieskończoną ilość razy, zarówno góra jak i niewielki kopiec kreta byłyby złożone z nieskończenie dużej ilości cząstek. Ich rozmiar nie powinien się różnić. Z faktu różnych rozmiarów kopca kreta i góry wynika więc skończoność podziału ich składowych. Innymi słowy to dzięki doświadczaniu obiektów o różnych rozmiarach możemy być pewni, że ich podział kiedyś się kończy ergo liczność tych najmniejszych możliwych składowych może być różna, nawet jeśli bardzo wielka. Mamy więc dowód skwantowania materii. 

Analogicznie, ponieważ chwila różni się rozległością temporalną od roku, wiemy na pewno, że i czas musi być skwantowany  linia na osi nie może być nieskończenie cienka. Mogą to być tylko przedziały o określonej grubości. Teraźniejszość to jeden z nich. Mijająca teraźniejszość to kolejno zapalające się żarówki, pomimo tego, że nie udowodniliśmy, czy jedna z nich może być większa. 

Co się stanie, jeśli ludzkie odcinki będą różnej długości w zależności od zdolności postrzegania? Jak wtedy zbudujemy społeczny konsensus rozumienia kolejności i umiejscowienia zdarzeń? Jesteśmy niedoskonali, można więc wątpić, że doświadczamy czasów najmniejszych z możliwych, czasów Plancka. Może najlepsi z nas, najbystrzejsi postrzegają np. na raz 10 hipotetycznych żarówek. Byty przetwarzające szybciej informacje np. 5. Z kolei jak się starzejemy i nasz wewnętrzny zegar zwalnia, na raz jesteśmy już w stanie uchwycić tylko 12 z nich. Nasza teraźniejszość to doświadczenia czasu przedziałami, których nie potrafimy podzielić do sedna, ze względu na nasze ograniczenia percepcyjne.  

Zapalające się kolejno żarówki, nawet z obostrzeniem, że jedna nie może się zapalić, jeśli nie zgaśnie poprzednia, sprawiają problemy. 

Jak szybko zapala się kolejna żarówka – jakie jest jej opóźnienie? Czy istnieje chwila w której żadna się nie pali, bo poprzednia zgasła, a nowa jeszcze nie zdążyła się zapalić? 

Jeśli nie, to oznacza, że przedział pomiędzy poszczególnymi skwantowanymi chwilami jest nieskończenie mały, a więc żarówka kolejna zapala się nieskończenie szybko. Przeskok teraźniejszości jest natychmiastowy przerzucając nas wraz z całym Wszechświatem do nowej chwili. Nie odczuwamy tego przeskoku – tego przyspieszenia, tak jakby przyszłość nie była obiektem na owej osi liczbowej, jakby nie była odmienną i dalszą żarówką. Może żarówka jest jedna i ulega ona przemianom. Wszechświat nigdzie się nie porusza – on po prostu jest, co oznacza, że teraźniejszość to nie zmieniające się punkty. Przyszłych i przeszłych punktów po prostu nie ma  jest tylko aktualny stan jednego i jedynego punktu teraźniejszego. 

Powtarzam pytania: Jak szybko zapala się kolejna żarówka – jakie jest jej opóźnienie? Czy istnieje chwila w której żadna się nie pali, bo poprzednia zgasła, a nowa jeszcze nie zdążyła się zapalić? 

Jeśli tak, to oznacza, że istnieją stany Wszechświata pomiędzy czasem – stany w których wiele może się zdarzyć, ale żadne ze zdarzeń nie dotyczyć będzie samego Wszechwiata – tylko niepodlegającego jego prawom zewnętrznego obserwatora. Co więcej, aby nie doświadczyć Wszechświata nie potrzeba obserwować go pomiędzy teraźniejszościami, wystarczy bowiem zatrzymać go w którejść z nich. 

Gdyby zatrzymać cały Wszechświat w takiej pojedynczej teraźniejszości, to nie zobaczylibyśmy nic – bo każda z informacji w tym Wszechświecie przestałaby się rozprzestrzeniać. To nie byłoby to co na filmie, gdy ludzie zamierają w bezruchu, a nie podlegający zatrzymaniu obserwator przechadza się mijając ich. 

Widok zatrzymanego czasu to widok ciemności absolutnej – “pustki”. Fotony nie docierałyby do naszych oczu, bo byłyby zamrożone tuż przed naszą siatkówką, bądź tuż za nią. Nasza świadomość również byłaby zamrożona więc nie doświadczyłaby żadnej myśli. 

Wszechświat nieistniejący oraz zatrzymany  jest tak samo ciemny i martwy i nieodróżnialny dla obserwatora wewnętrznego, a właściwie niedoświadczalny. Niedoświadczalny z powodu tego, że nie ma czego doświadczyć, w przypadku pierwszej możliwości oraz niedoświadczalny ponieważ nie ma jak go doświadczyć w przypadku możliwości drugiej. 

Oświetlenie nie podlegającym zatrzymaniu źródłem światła np.: ściany za pomocą magicznej, odseparowanej od zatrzymania czasu latarki, też nie pozwoliłoby niczego zobaczyć, bo atomy nie oddziaływałyby z naszym niezamrożonym światłem latarki. Odbicie wymaga bowiem interakcji fotonu z atomem, podczas której część z fotonów będzie zaabsorbowana, bo nie ma luster wydajnych w 100%. Oznacza to, że proces oświetlania zmieniałby postać teraźniejszości, ale skoro jest ona ustalona i niezmienna światło latarki od niczego by się nie odbiło, aby wrócić do naszych oczu.

Energia zatrzymanego i nieistniejącego Wszechświata byłaby równa zeru dla zewnętrznego czasowo obserwatora nawet znajdującego się w jego środku – w danej klasycznie teraźniejszej i pozbawionej ruchu chwili. To energia kinetyczna cząstek elementarnych, nawet tych wirtualnych spontanicznie pojawiających się w próżni buduje energię ich wiązania, zaś nieskończona suma zer, w dalszym ciągu pozostaje jednym wielkim zerem…

A co jeśli zapalone żarówki są dwie (w najprostszym wariancie sytuacji: więcej niż jedna)?

Paradoksalnie nie ze względu na paradoks dziadka, zwykle wyklucza się istnienie dwóch alternatywnych teraźniejszość, czyli zapalenie się na raz dwóch różnych żarówek w pewnej odległości od siebie. Wszechświaty te rozwiną się do różnych form nie dlatego, że w tym wcześniejszym ktoś coś zmienił (np. zabił dziadka), lecz dlatego, że od ponad wieku wiemy, że znajomość prędkości i położenia cząstek w przeszłości nie pozwala przewidzieć ich przyszłych stanów z dowolną dokładnością i w dowolnym horyzoncie czasowym. Wiemy, że rzeczywistość jest pełna kwantowych fluktuacji dziejących się losowo i spontanicznie, przez co zapisany w przeszłości stan, w którym żyje dziadek, gdyby ruszył ponownie, zaowocuje innym wnukiem i powrót do przyszłości, tej samej przyszłości nie będzie już możliwy. 

Gdyby Wszechświat nie był fluktuacyjnie kwantowy, lecz klasycznie mechanistycznie deterministyczny, wtedy nie tylko nie byłoby wolnej woli. Byłby on również cykliczny, jeśli byłby ograniczony rozmiarem. 

Liczba obiektów we Wszechświecie jest skończona, jeśli on sam jest skończony zakładając prawdziwość teorii Wielkiego Wybuchu. Mielibyśmy w nim stan, wcześniej czy później, w którym był już w przeszłości. Liczba kombinacji stanów pomiędzy skończoną liczbą obiektów również jest skończona, więc taka chwila wcześniej czy później nadejdzie, gdzie prędkości i położenie obiektów będzie takie samo jak w przeszłości. A skoro przeszłe identyczne położenie i prędkość doprowadziło do takiej samej chwili, to na pewno taka koniunkcja stanów znowu się powtórzy i co więcej powtórzy się w ściśle określonym czasie. Z częstotliwością cykliczności Wszechświatowego zegarka. 

Na szczęście losowość nie tylko pozwala nam wybierać i marzyć, ale również chroni nas przed powtarzalnością, przy jednoczesnej obietnicy, że cokolwiek wielkiego, złożonego, hiperskomplikowanego i super odpornego nie zbudujemy, wcześniej czy później rozpadnie się jak domek z kart. Pewnego zdarzenia losowego nie przewidzi nawet najodporniejszy i najbardziej zaawansowany system, najmocniejsza konstrukcja musi minąć, przez losowo atakujący przypadek, nad którym czuwa czas. 

Nie ważne jak potężny jesteś, jak wielką i trwała konstrukcję zbudujesz – to losowość, która pozwoliła ci na przypisanie sobie zasługi, (bo nie byłeś tylko deterministyczną konsekwencją położenia i prędkości) sprawi że, Twoje dzieło zamieni się w pył. A czas będzie się temu tylko z boku przyglądał. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Link

piątek, 5 listopada 2021

Zibipedia – Prawo zachowania złożoności

Złożoność we Wszechświecie jest stała. Prawa rządzące masą i energią wynikają z informacji gromadzonych w obydwu postaciach. Horyzont obserwowalnego Wszechświata kurczy się wraz z postępami ciemnej energii, która jest złudzeniem, gdyż wywoływany przez nią efekt jest emanacją malejącego limitu na przestrzeń na nowe formy, z powodu rosnącego poziomu złożoności istniejących form. 

Wraz z postępem rozwoju życia, które może osiągać falami wzrosty wykładnicze, tak samo pulsować będzie kurczenie się obserwowalnego Wszechświata, gdyż moc obliczeniowa procesu wykonującego cały obserwowalny, a więc zależny przyczyno-skutkowo Wszechświat jest skończona i stała. Stałość mocy obliczeniowych jest potwierdzona i określona wartościowo przez skończoną prędkość światła w próżni. Taka jest dla tej architektury maksymalna gęstość informacyjna. 

Sam Wszechświat składa się w rezultacie z wzajemnie przenikających się bąbli przyczynowo-skutkowych, zmuszających do wykonywania obliczeń i może być nieskończenie wielki, ale pojedyncza podlegająca wzajemnym interakcjom instancja, w której jesteśmy zanurzeni, jest ograniczona. 

Tylko przyczyna i skutek wymuszają wykonywanie obliczeń, wszystkie inne pozycje są dozwolone, gdy odseparowane zostaną od obserwatorów, bo nie są już wciągnięte w łańcuch konsekwencji. Obserwacja jest ograniczona z powodu ograniczonych możliwości dokładnego przedstawienia konsekwencji obserwatorowi. 

W taki sam sposób działa karta graficzna w grze komputerowej. Renderowana jest tylko ta część obrazu, która jest potrzebna. Dla gracza patrzącego na północ nie tylko nie ma konieczności przetwarzania południa, lecz również zmniejsza się rozdzielczość wschodu i zachodu, których postrzeganie jest ograniczone przez niedoskonałe widzenie peryferyjne. Optymalizacja zdolności obliczeniowych Wszechświata jest albo doskonała albo bliska ideału. 

Zbigniew Galar


niedziela, 24 października 2021

Zibipedia – Synergetyka


Nadal brakuje słów, aby opisać moralność i naukowość w jednym zdaniu. Synergetyka jest tutaj roboczo prostą fuzją dziedziny nauki i synergii, a więc zastosowaniem metody naukowej mającej skutkować osiągnięciem synergii, z pominięciem kosztów osiągania pozornych celów.

Zacznijmy więc od pierwszego z elementów: nauki. Nauka jako koncept z czasem przerodziła się z machiny tłumaczącej otaczający nas świat w istną kopalnię pomysłów dla inżynierii, a więc praktycznych jej zastosowań. Powszechna komercjalizacja rozważań (przekształcająca je w rozwiązania) sprawia, że naukę trudno uprawiać, jeśli nie przynosi ona pieniędzy. Kiedyś – rozwiązywanie problemów w praktyce mocno różniło się od dywagacji teoretycznych. Obecnie – większość postępu w możliwościach zmieniania świata zawdzięczamy ogólniejszym teoriom przewidującym wyniki eksperymentów, nie charyzmie ludzkiej i zdolności np. do prowadzenia wojny.

Nauka wreszcie ma określoną hierarchię. Paradoksalnie na samym końcu rezydują rozwiązania naszych codziennych ludzkich problemów. Z drzewa nauki dopiero z jego drobnych gałęzi zbieramy owoce technologii służące polepszeniu życia ludzkości. Na samym początku jest filozofia i etyka, która postęp naszego życia uznaje za jeden z głównych celów nauki i technologii i z nią, i tylko z nią, synergetyka ma wspólne korzenie. Pomiędzy korzeniami a owocami mamy długi łańcuch praw logiki określających ramy aksjomatów matematyki, zamaszyście wyznaczających pole możliwych twierdzeń powiązanych nierozerwalnym dowodzeniem dedukcyjnym. Daje nam to fundament do tworzenia teorii fizycznych, chemicznych, potem biologicznych i społecznych – w długim ciągu indukcyjnego wnioskowania.

Lecz nauka jako całość (aż do poziomu etyki) nie odpowiada na najważniejsze pytanie naszej egzystencji. Co więcej: nawet go nie zadaje, bo nie może. Przez swój obiektywizm odbiera sobie prawa do ocen jakości różnych form egzystencji. W rezultacie technologia jest amoralna, pozbawiona moralności w sensie braku przebywania na tej samej płaszczyźnie z nią – to dlatego technika laserowa może być użyta do cięcia nie tylko blach, ale i ludzkiego ciała oraz oślepiania, a także do odczytywania płyt DVD. Z kolei technologia podziału atomu to sama bomba, ale i bardzo przydatna energia oraz produkcja izotopów do ratujących życie aparatów do naświetlania, dla ludzi chorych na nowotwory. 

Nauka nie ma prawa być moralną, bo tak naprawdę nie ma niczego wspólnego z moralnością – nie ma bowiem technologii całkowicie złej, tak samo jak nie ma tylko dobrej. Owoce dziedzin nauki to narzędzia typu np. młotek, i od człowieka zależy, czy użyje młotka do wbijania gwoździ czy do rozbijania ludziom głów. Nawet technologie medyczne mogą być przecież użyte do uśmiercania, a nie do skutecznego leczenia ludzi, to dlatego tylko w przypadku bakterio- i wirusologii zabrania się publikowania osiągnięć ułatwiających pozyskanie bądź tworzących broń biologiczną.

Nauka to zbiór pytań, lecz rezultatem jej poczynań (rezultatem jej uprawiania) jest zaledwie zbiór odpowiedzi, bo zrozumienie daje ludzkości narzędzia do zmieniania świata na taki, jaki byśmy chcieli uzyskać. Pytania są prekursorem praktycznego efektu istnienia nauki i stanowią o jej istocie, ale zbiorem odpowiedzi pozostaje nauka wcielona w życie. Kiedy wracasz ze szkoły – rodzice pytają Cię, czego się nauczyłeś, a nie: jak poszerzyłeś horyzont pytań, na które nadal brakuje odpowiedzi? Wiedza daje nam władzę nad otoczeniem, nagina rzeczywistość zgodnie z naszą wolą. Potrzebujemy więc nowej dziedziny nauki, która będzie rozważać, co z tą całą władzą powinniśmy zrobić.

Przykładowa nazwa na tę dziedzinę to synergetyka. Synergetyka pyta, jak powinniśmy naszą rzeczywistość odmieniać. Jest to równie ważna kwestia, co cała reszta nauki, której rezultatem jest zwiększanie zakresu możliwych rzeczywistości będących rezultatem działania zgodnego z nauką, czyli skutecznego.

Podstawą dla tej dziedziny humanistycznych rozważań jest utylitaryzm, czyli jak najogólniejsze zrozumienie konsekwencji naszych działań i dążenie do tych lepszych w ogólnym rozrachunku, przy jednoczesnym przekonaniu, że powinniśmy wykorzystywać nasze możliwości jak najoszczędniej, bo przez to osiągniemy efekt jak najmniejszym kosztem.

Zbigniew Galar

sobota, 23 października 2021

Permutacje finansowego kryzysu


(Porównanie procentowego spadku notowań Dow Jones Industrial dla:
krachu Covid-19 z 2020 roku i krachu nieruchomości z 2008 roku: opracowanie własne)

Od początku wiadomo było, że tak się to skończy, kiedy w latach 90. lobbing Rezerwy Federalnej pozwalał na coraz większą aktywność bankom komercyjnym na rynku papierów wartościowych. Ten (Bill Clinton), który deregulował banki inwestycyjne (The Gramm–Leach–Bliley Act (GLBA) – 1999) wbijając gwódź do trumny ich separacji od banków komercyjnych (Glass–Steagall Act – 1932) dobrze wiedział jak to się kończy – globalną kradzieżą 2008 roku. Obecna bańka wszystkiego nie jest zaskoczeniem tylko konsekwencją i jeśli protesty antyinflacyjne nie będą wystarczająco silne, kryzys skończy się tak samo. 

Oczywiście nie musi skończyć się tak samo, to nie grawitacja  to nie jest prawo fizyki, to system społeczny, w którym rezultat wyznacza aktualna wypadkowa tendencji i relacji władzy. Jednak uważam, że skończy się tak samo, bo za tym stoją ludzie, którzy tak jak wtedy nie chcą płacić za własne błędy, przepisy regulacyjne instrumentów pochodnych nie zmieniły się w tej kwestii nawet po krachu 2008 roku (więc relatywna siła społeczna lobby inwestycyjnego była potężna nawet po kryzysie), a po 10 latach ci, którzy za to odpowiadają są jeszcze bogatsi nie tylko dlatego, że za ostatni kryzys nagrodzili się premiami (bailout).

20 lat temu tuż po roku 2000 USA wspięło się na szczyty swojej potęgi, a jego najbogatsze pokolenie 50. i 60. latków z wyżu demograficznego dzieci urodzonych po II wojnie światowej (baby boomers) spało na górze pieniędzy zaoszczędzonych w trakcie całego swojego spokojnego życia. 

Doszło wtedy do umownego spotkania dwóch grup ludzi: właścicieli domów oraz inwestorów reprezentujących tych 60 latków. Właściciele domów mieli kredyty hipoteczne na własne mieszkania, czyli hipoteki, natomiast inwestorzy, jak zwykle, mieli pieniądze. W praktyce te hipoteki to były fizyczne domy, natomiast pieniądze to były wielkie instytucje, takie jak fundusze emerytalne, oszczędnościowe i inwestycyjne, czy firmy ubezpieczeniowe. Te dwie grupy spotykały się ze sobą w systemie finansowym giełdy nowojorskiej na Wall Street.

Na początku XXI wieku inwestorzy siedzieli na górze pieniędzy, przekazanych im przez majętnych obywateli USA, pilnie poszukując okazji do inwestowania, aby po czasie pieniądze te uległy pomnożeniu. Normalnie udaliby się ze swymi pieniędzmi do Rezerwy Federalnej, od której odkupiliby obligacje skarbu państwa USA – czyli pożyczyliby te pieniądze państwu na procent, gdyż zwykle jest to najbezpieczniejsza inwestycja.

Jednak w wyniku kryzysu dot.com, czyli gwałtownemu spadkowi akcji firm internetowych na przełomie wieku oraz 11. września, prezes Rezerwy Federalnej obniżył stopę procentową do zaledwie jednego procenta – chcąc wspomóc banki. Ten jeden procent zwrotu na inwestycji w obligacje stał się po prostu zbyt niski dla większości inwestorów, którzy masowo zrezygnowali z pożyczania państwu na rzecz bardziej opłacalnych i bardziej ryzykownych alokacji kapitału.

Obniżenie stopy procentowej do zaledwie jednego procenta, jednocześnie oznaczało eldorado dla banków. Mogły one teraz pożyczać z fabryki pieniędzy, czyli Rezerwy Federalnej, na zaledwie jeden procent. Każdy z nas chciałby móc dostać kredyt z jednoprocentowym oprocentowaniem, a banki miały jeszcze sprawdzone metody pomnażania pożyczonych pieniędzy, przez co mogły zarobić dodatkowo na braniu takich pożyczek. Tym samym wpompowano do systemu bankowego ogromne pieniądze dla pobudzenia gospodarki.

Dodatkowo pozyskiwano dla amerykańskich rynków pieniądze z akcji gromadzenia dolarów przez Chiny, Japonię i bogaty w ropę Bliski Wschód. To wszystko razem spowodowało, że na początku XXI wieku zachodnie banki miały bardzo dużo pieniędzy do pożyczenia. Tak wiele, że musiały obniżać swoje zyski, udzielając tanich kredytów, inaczej ludzie nie zadłużyliby się na tak wielkie sumy. Obniżanie zysków to dla banków coś niepokojącego, dlatego zdecydowały się one masowo używać „dźwigni” (leverage), w celu wykorzystania koniunktury masowego pożyczania, a przez to ostatecznie doprowadzić nawet do zwiększenia swoich zysków.

Dźwignia polega na inwestowaniu nie swoich pieniędzy w celu zwiększenia zysków z działalności…

W normalnej sytuacji człowiek kupuje skrzynkę za 10 tysięcy zaoszczędzonych dolarów, a następnie sprzedaje ją z zyskiem za 11 tysięcy. Jego zysk z transakcji wynosi więc tysiąc dolarów.

W sytuacji z wykorzystaniem dźwigni, człowiek posiadający 10 tysięcy zaoszczędzonych dolarów, idzie do banku po krótkoterminową pożyczkę w wysokości powiedzmy 990 tysięcy dolarów. Ma dzięki temu w ręku okrągły milion dolarów.

Potem człowiek kupuje za to 100 skrzynek, a następnie sprzedaje je z zyskiem za milion i 100 tysięcy. Później oddaje pożyczone 990 tysięcy plus 10 tysięcy odsetek za na przykład jednodniową pożyczkę. Po odliczeniu swoich pierwotnych 10 tysięcy zaoszczędzonych dolarów, zostaje mu 90 tysięcy dolarów zysku. Gdyby operował tylko na swoich pieniądzach, miałby jedyne tysiąc dolarów zysku, dlatego jeżeli mamy możliwość przeprowadzenia zyskownej transakcji, opłaca się wykorzystywać mechanizm dźwigni. Czyni to z dobrych interesów – doskonałe interesy.

W ten właśnie sposób banki prowadziły swoje doskonałe interesy. Bankierzy na Wall Street pożyczali pieniądze, następnie przeprowadzali zyskowne transakcje i spłacali krótkoterminowe pożyczki, zarabiając krocie na systemie dźwigni praktycznie bez ryzyka. Gdy zobaczyli to inwestorzy, też chcieli mieć udział w tym systemie.

Decydenci z Wall Street wpadli więc na pomysł połączenia inwestorów z właścicielami domów poprzez hipoteki. Jeżeli rodzina chciała posiadać dom, musiała zaoszczędzić pieniądze na wkład początkowy i skontaktować się brokerem hipotecznym, który łączył ich z pożyczającym pieniądze na nowe domy, czyli dającym pożyczkę hipoteczną. Na tej transakcji broker dobrze zarabiał, bo dostawał ustalony procent od podpisanej umowy, na wzięcie kredytu hipotecznego przez rodzinę. Następnie kupowała ona za te pożyczone pieniądze dom i stawała się jego właścicielem. Dom oczywiście obciążony jest hipoteką, jednak praktycznie należał już do rodziny, bo mogła w nim mieszkać. Kupno w takim systemie domu było wtedy dobrą inwestycją. Kwota do spłacenia ciągle się zmniejszała, a cena ich domu w przeciągu lat nieustannie rosła. Dlatego nieustannie rósł majątek rodziny, wraz ze wzrostem wartości ich domu wziętego na kredyt.

Pewnego dnia pożyczający pieniądze na nowe domy dostał telefon od bankiera inwestycyjnego, który gotów był kupić od niego zobowiązania rodzin do spłaty kredytów mieszkaniowych, czyli umowy o wzięciu pożyczek. Zobowiązania zostały sprzedane bankierowi z odpowiednią prowizją, przez co pożyczający pieniądze na nowe domy, zarobił na pożyczce – już teraz, a nie po kilkudziesięciu latach, gdy całość kredytów zostałaby przez rodziny spłacona.

Następnie bankier inwestycyjny, korzystając z dźwigni, pożyczył miliony dolarów, za które kupił tysiące hipotek i umieścił te papiery w jednym pudełku. W pudełku były teraz umowy wzięcia kredytu na mieszkania i każdy właściciel pudełka otrzymywał miesięcznie kolejne wpłaty rat od każdego właściciela domu obciążonego hipoteką.

Następnie bankier inwestycyjny posegregował umowy kredytowe na trzy przegródki – odpowiednio nazywając je „bezpiecznymi”, „normalnymi” i „ryzykownymi”, w zależności od uśrednionych szans wpłacania przez rodziny kolejnych rat w przyszłości. Po takiej operacji można już było sprzedawać umowy z każdej z przegródek oddzielnie, a nie jako całe zamknięte pudełko z losowo ułożonymi umowami.

Pudełko z tak posegregowanymi umowami dostało nową nazwę – zabezpieczonych zobowiązań dłużnych CDO (collateralized debt obligations), przy czym zabezpieczeniem dla właściciela pudełka – były same domy. Gdyby rodziny przestały spłacać swoje raty, właściciel umowy miałby prawo zabrać im dom. A ponieważ oznaczałoby to rzeczywistą tragedię dla takiej rodziny, wydawało się więc, że dla kupującego pudełko – transakcja była bardzo bezpieczna.

CDO działa jak trzy poziomy wodnej kaskady, gdzie wodą są same pieniądze. Jak tylko przychodzą pieniądze od spłacających raty, najpierw pokrywają one zobowiązania dla przegródki „bezpieczne”, potem przelewają się do przegródki „normalne”, aby na końcu wypełnić zobowiązania wobec przegródki „ryzykowne”.

Dlatego gdyby zdarzyło się, że część kredytobiorców przestanie spłacać swoje raty, wtedy ostatnia przegródka nie wypełni się w całości, co czyni inwestycję w jej kupno bardziej ryzykowną. W celu kompensacji tego większego ryzyka, inwestycja w umowy hipoteczne z przegródki „ryzykowne” dawała po czasie większy procent zwrotu – aż 10%. Przegródka „normalne” 7%, a przegródka „bezpieczne” tylko 4%, a było to i tak dużo więcej niż jeden procent zwrotu z inwestycji w obligacje państwowe.

Aby umowy z przegródki „bezpieczne” były jeszcze bezpieczniejsze, banki zdecydowały się ubezpieczyć inwestycje w te umowy, w zamian za niewielką prowizję nazywaną – zamianą ryzyka kredytowego (credit default swap).

Dzięki tej ostatniej operacji kredytowe agencje ratingowe (rating agencies), czyli specjaliści od wyceny ryzyka inwestycyjnego, nadali tej „bezpiecznej” przegródce z umowami specjalną super ocenę AAA, a więc najbezpieczniejszą z możliwych. Przegródka „normalna” została oceniona na BBB, natomiast przegródki „ryzykowne”, w ogóle nie poddano ocenie.

Dzięki ocenie AAA bankier inwestycyjny mógł sprzedać umowy z przegródki „bezpieczne” inwestorom, którzy szukają jedynie bezpiecznych inwestycji. Umowy z przegródki „normalne” zostały sprzedane innym bankom, natomiast przegródką „ryzykowne” zainteresowane były fundusze hedgingowe i inni szukający wysokich zysków okupionych realnym ryzykiem.

Bankier inwestycyjny dzięki mechanizmowi dźwigni i masowemu skupowaniu umów kredytowych za nie swoje pieniądze oraz odsprzedawaniu ich inwestorom i reszcie rynku finansowego w postaci CDO – zarabiał miliony.

Dzięki temu i sami inwestorzy znaleźli wreszcie o kilkaset procent lepsze miejsce do lokowania swojego kapitału, gdyż „bezpieczne” przegródki umów kredytowych były dużo bardziej opłacalne od jednoprocentowego zysku z pożyczania państwu. Dlatego chciano tych umów kupować coraz więcej.

Dlatego bankier inwestycyjny zadzwonił do pożyczającego pieniądze na nowe domy, żądając większej ilości umów, a on z kolei naciskał na brokera hipotecznego, aby poszukał większej ilości ludzi chcących wziąć kredyt na dom. Ale broker nie mógł już nikogo nowego znaleźć, bo każdy, kto kwalifikował się do udzielenia mu kredytu hipotecznego, już go posiadał. Jednak wszyscy zainteresowani kręceniem się tego interesu – wpadli na pewien pomysł.

Kiedy rodzina przestaje spłacać raty swojego kredytu, pożyczający jej pieniądze – dostaje dom, który był zabezpieczeniem pożyczki. Do tego ceny domów nieustannie rosły. Skoro udzielający kredytu jest zabezpieczony w przypadku braku spłaty rat, do tego jego zabezpieczenie ciągle zyskuje na wartości, to mógł on po prostu przypisać pewne ryzyko dla udzielanych rodzinom kredytów. Przez to nie musiał już wymagać wkładu początkowego, zaświadczenia o zarobkach – w nowej sytuacji wystarczyłby już tylko dowód tożsamości. Właśnie do takiego poluzowania warunków dla zdolności kredytowej doszło.

Zamiast pożyczać pieniądze na nowy dom, jedynie odpowiedzialnym i wypłacalnym rodzinom, w postaci standardowych kredytów hipotecznych (prime mortgages), zaczęto udzielać pożyczek osobom nieco mniej odpowiedzialnym, a czasem zupełnie nie posiadającym pieniędzy i bezrobotnym, i nazwano je sub-prime mortgages. Na szczęście dla tego ostatniego terminu – nie mamy jeszcze w naszym języku i polskim systemie finansowym właściwego odpowiednika…

Od tego momentu cała gra nabrała rozpędu i podążała już drogą ku nieuchronnej katastrofie. W nowej sytuacji, tak jak poprzednio, broker hipoteczny łączył rodzinę z pożyczającym pieniądze na nowe domy. Ten udzielał pożyczki, i od każdej umowy, broker dostawał odpowiednią prowizję. Rodzina dostawała wielki dom – wielki w stosunku do ich dotychczasowych możliwości finansowych.

Pożyczkodawca sprzedawał umowę bankierowi inwestycyjnemu, od razu na niej zarabiając, który następnie wrzucał ją do odpowiedniej przegródki, zamieniając ją w CDO. Następnie bankier sprzedawał CDO z użyciem mechanizmu dźwigni inwestorom i innym chcącym je kupić, szybko przestając być już tylko zamożnym, a stając się bardzo zamożnym bankierem.

Cały mechanizm funkcjonował przez pewien czas doskonale, sprawiając, iż wszyscy uczestnicy się bogacili. To z tego powodu przeżywaliśmy hossę na giełdzie, a liczba miliarderów nieustannie rosła. Nikt nie martwił się coraz bardziej ryzykownymi umowami hipotecznymi, bo jak tylko jeden z uczestników rynku sprzedał umowę następnemu, automatycznie pozbywał się coraz bardziej śmierdzącego problemu. Co mądrzejsi zdawali sobie jednak sprawę z faktu, że wszystko zmierza ku zatraceniu i przyspieszenie wymiany umów hipotecznych zostało spowodowane tym, że te papiery stają się coraz bardziej gorące. Jak tylko temperatura papieru przekroczy 451 stopni Farenheita – spłoną, zmieniając się w nic warte kupki toksycznego popiołu.

Jak tylko pierwsi niewiarygodni posiadacze kredytów przestawali je spłacać, problem dotknął właściciela umowy – najpierw głównie bankiera inwestycyjnego. Jego comiesięczna wpłata raty kredytu zamieniała się w dom, co nie za bardzo go martwiło. Wystarczyło dom sprzedać i cieszyć się odzyskanym kapitałem, a wraz ze wzrostem cen nieruchomości także zyskiem.

Jednak coraz więcej wpłat zamieniało się w domy i w końcu było tak wiele domów na sprzedaż na rynku, że podaż zaczęła przewyższać popyt i ich ceny przestawały rosnąć. Po czasie zaczęły nawet spadać.

To stworzyło dodatkowy problem dla właścicieli domów ciągle spłacających swoje pożyczki. Jak tylko coraz większa ilość domów w ich okolicy była wystawiona na sprzedaż, ich ceny spadały, co z kolei spowodowało spadek ceny również ich domu. Po pewnym czasie wiarygodni kredytobiorcy zaczęli się więc zastanawiać, dlaczego spłacają na przykład kredyt o wartości 300 tysięcy dolarów, gdy ich mieszkanie jest teraz warte najwyżej 90 tysięcy. Stwierdzili, że kontynuowanie spłacania takiego oszukańczego kredytu nie ma większego sensu. Porzucali jego spłacanie, nawet jeśli mogli sobie na dalsze raty pozwolić. Masowe odejście od spłacania kredytów przetoczyło się przez cały kraj.

W tym momencie bankier inwestycyjny posiadał pudełka pełne bezwartościowych umów kredytowych. Dzwonił więc pospiesznie do wszystkich zaprzyjaźnionych inwestorów, aby wcisnąć im chociaż te „bezpieczne” umowy. Jednak inwestorzy nie są głupi i widząc, co się dzieje, po kolei stwierdzali, iż nie są nimi zainteresowani, co w praktyce oznaczało krach na cenach tych pudełek.

W tym momencie strumień pieniędzy z rat kredytowych nie wystarczał już nawet na wypełnienie pierwszej przegródki w kaskadzie przepływu pieniędzy. Nie dawał więc zwrotu nawet dla super bezpiecznych, jak jeszcze niedawno sądzono, umów grupy AAA, spośród wszystkich CDO. Bankier inwestycyjny próbował więc sprzedać te umowy komukolwiek, jednak wszyscy zgodnie odmówili.

Bankier inwestycyjny panikował coraz bardziej, ponieważ na co dzień korzystał z mechanizmu dźwigni. Aby wykupić umowy kredytowe, na papierze przecież warte miliardy, musiał najpierw krótkoterminowo te miliardy od innych banków pożyczyć. Teraz musiał te szybkie pożyczki zwrócić, a nie miał z czego, gdyż nie sprzedał jeszcze CDO do nabywców, i pewnie już tego nie zrobi. Jego aktywa stawały się coraz bardziej toksyczne – i taki termin właśnie ostatecznie im nadano: toxic assets (w praktyce ta nowomowa znaczyła tyle co no assets).

Co więcej, nie tylko on był w podobnej sytuacji, bo wielu inwestorów do tej pory kupiło już od niego tysiące tego typu niespłacalnych umów kredytowych. Ich perspektywiczne zyski powoli zamieniały się w masowe straty – gdy kolejne raty nie wpływały od rodzin posiadających przewartościowane kredyty na dużo mniej warte domy…

W rezultacie pożyczający pieniądze na domy także starał się sprzedać toksyczne umowy, jednak bankier inwestycyjny nie chciał już ich od niego kupować. To z kolei spowodowało, że kolejnych pożyczek nie opłacało się już udzielać, a broker hipoteczny otrzymał wypowiedzenie z pracy. Umowy hipoteczne przestały krążyć i cały rynek kredytowy zamarzał, wszystko stawało się ciemniejsze, a „kolaps” (zapaść) był coraz bardziej nieuchronny. Problemem stawał się brak ruchu na rynku (frozen credit market), i w końcu wszyscy zastygli w miejscu, jakby oczekując cudu.

Wtedy drobni inwestorzy i mali akcyjni posiadacze z różnych źródeł zaczęli dowiadywać się o powadze sytuacji. Informacje ukrywane, a potem specjalnie przykrywane hurra-optymistycznymi zapewnieniami, powoli zaczynały wyciekać z gabinetów największych macherów rynku. W efekcie wszyscy rzucili się sprzedawać swoje akcje, zanim zupełnie straciłyby na wartości. Wartości firm powiązanych na początku jedynie z rynkiem nieruchomości spadały w zastraszającym tempie, przez co główni inwestorzy, tacy jak Lehman Brothers, zaczęli bankrutować.

Było coraz gorzej, bo wraz ze spadkiem cen akcji funduszy oszczędnościowych inwestujących pieniądze drobnych ciułaczy na giełdzie, doszło do krachu dotykającego wszystkich uczestników rynku. Inwestor dzwonił do właścicieli domów i mówił im, że ich inwestycje w akcje są teraz bezwartościowe. W rezultacie coraz więcej rodzin traciło swoje oszczędności, emerytury, zdolność kredytową i możliwości bieżącego spłacania rat za domy, które do momentu spłacenia pożyczek – jeszcze do nich w pełni nie należały.

Zaraz po dużej redukcji cen akcji, doszło do masowego przejmowania domów przez banki, wyrzucania na bruk ludzi nie płacących rat kredytów, namawiania bankiera inwestycyjnego do wyskoczenia oknem i różnych innych ciekawych, znanych nam z pierwszych stron gazet historii. Innymi słowy, doszło do kryzysu, a pozostałe wypadki już znamy, bo wtedy mniej więcej sytuacją na rynkach finansowych zaczęli interesować się zwykli zjadacze chleba.

Potem finansiści zwrócili się o pomoc do państwa, aby rząd za sumę 700 miliardów dolarów wykupił ich toksyczne aktywa. Rezerwa Federalna dofinansowała banki z własnych środków kolejnymi 700 miliardami i wszyscy krzyczeli, że trzeba utrzymać wysokie ceny domów – inaczej czeka nas krach, jakiego jeszcze świat nie widział.

Aktywa częściowo wykupiono, banki dofinansowano, przez co do masowych bankructw nie doszło, a członkowie zarządu wypłacili wszystkim odpowiedzialnym za całą sytuację sowite premie, aby nikomu nie opłacało się sypać o szczegółach tego globalnego przekrętu.

Na nasze nieszczęście, od masowego krachu Amerykę uratowała jedynie akcja obniżania stóp procentowych, czyli wirtualnego dowożenia do banków worków pieniędzy. Niestety po ponad 10 latach dług USA przekracza już wszelkie bariery i drugi raz nie będzie już można tej sztuczki zastosować bez wywołania dużej inflacji. Rozstrzygająca więc będzie skala oporu społecznego przed rosnącą drożyzną – pytanie bowiem pozostaje otwarte, czy współczesne społeczeństwa pozwolą sobie wmówić, że to wpływ pandemii, a nie masowego dodruku pieniądza przez banki.  

Pokrywanie bieżących zobowiązań z kieszeni podatnika w postaci drukowania pieniędzy początkowo nie widać, bo te nowe pieniądze są inwestowane głównie po linii najmniejszego oporu i zamiast coś za nie budować, kupować firmy i nimi sprawnie zarządzać podnosząc ich wartość, kupuje się za nie papiery wartościowe. Dlatego zamiast wywoływać inflację walut na rynku, ukryte są one w wysokich cenach akcji. 

Ale to tylko przedłuża nieuchronne załamanie, które teraz już będzie dużo większe, bo wraz ze spadającymi cenami akcji rośnie presja, aby uciekać z giełdy i inwestować w aktywa trwałe takie jak nieruchomości, co napędza ten sam mechanizm wzrostu ich cen co przed 10 laty, bo całe nowe osiedla wykupywane są przed fundusze pod wynajem. Po zatrzymaniu się wyścigu cen mieszkań i domów, bo nie mogą one przecież rosnąć w nieskończoność, dochodzi do krachu. 

Jednak obecnie inwestorzy, nauczeni sytuacją do jakiej doszło w 2008 roku, równolegle prowadzą strategię zamiany akcji na inne aktywa trwałe, przez co gwałtownie na wartości tracą też zwykłe oszczędności, bo o wszystko o co warto walczyć, bo się nie psuje, konkurują teraz coraz większe pieniądze. Przy galopującej inflacji Państwo może zagwarantować wypłacalność oszczędności ulokowanych w bankrutujących bankach np. jak w Polsce do 100 tysięcy złotych, bo w momencie ich wypłacania i tak dojdzie do jeszcze większej hiperinflacji i będą to aktywa niewiele warte. 

Cały ten skomplikowany mechanizm nie służy tylko wyprowadzeniu pieniędzy z klasy średniej. Jest on nakierowany głównie na zniszczenie możliwości inwestycyjnych w kierunku innowacji ze strony małego biznesu, bo wkrótce będzie on w stanie zrobić poważną konkurencję poprzez decentralizację automatyzacji. 

Właściciele dużych przedsiębiorstw tuczą się znacząco dzięki automatyzacji od dekad – dzięki niej wydajność przedsiębiorstw rośnie od kilkudziesięciu lat, a zarobki wyżej kwalifikowanych, bo obsługujących już automatyzowane systemy pracowników, po uwzględnieniu inflacji, utrzymują się na porównywalnym poziomie. Z kolei właściciele drobnych przedsiębiorstw, którzy stanowią bardziej zdeterminowaną i odporniejszą na zmiany konkurencję, nie mogli wdrażać tego typu rozwiązań głównie ze względu na zbyt wysokie początkowe koszty. Ponadto, działalność w małej skali dużo trudniej algorytmizować i automatyzować, bo nie ma wystarczającej powtarzalności podobnych przypadków i jest ona z powodu większej elastyczności dużo bardziej różnorodna. Jednak wdrażane obecnie najnowsze rozwiązania pozwalają coraz bardziej wyrównywać boisko i tworzyć zautomatyzowaną, a jednocześnie pozbawioną bezwładu konkurencję. 

Nierównomierny impakt postępu technologii wywołał nierównowagę na rynku dając kolosom do ręki zbyt szybko, zbyt dużo władzy i gdy dochodzi do naturalnego wyrównania próbuje się zmienić zasady. System aktualnych układów broni się przed powrotem do normalności, gdzie duże zwierzęta nie stanowią tak dużego udziału procentowego masy wszystkich organizmów rynkowych. Klasa inwestorów niszczy więc globalne oszczędności, tak jakby nie robiła już tego głównie dla siebie, lecz w imieniu bardziej potężnej i majętnej grupy, która po konsolidacji posiada teraz zbyt wiele, aby mogła bez (nie)uczciwej walki wszystko utracić. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Link

Statek kosmiczny Ziemia


Wszyscy jesteśmy kosmitami.

Poruszamy się w niezmierzonej przestrzeni, odkrywając coraz to nowsze rejony Wszechświata.

Nie jest prawdą, że co roku, czyli po jednym okrążeniu Ziemi wokół Słońca, powracamy w to samo miejsce, bo cały nasz Układ Słoneczny jest w ruchu. Jesteśmy podróżnikami w przestrzeniach międzygwiezdnych.

Jak wiatr słoneczny nieustannie uderza w naszą magnetosferę, wywołując zorze polarne, tak pył międzygwiezdny ciągle wywiera presję na sferę zdominowaną przez nasze Słońce. Obecnie przemierza ono wewnętrzną część Ramienia Oriona w Drodze Mlecznej, ciągnąc za sobą na grawitacyjnej uprzęży nasz statek kosmiczny, który od zawsze nazywaliśmy – Ziemią.

Jesteśmy w nieustannym ruchu, okrążając centrum galaktyki co dwieście milionów lat, będąc mimowolnymi podróżnikami, z prędkością miliona trzystu tysięcy kilometrów na godzinę. Całkiem sporo, biorąc pod uwagę, że lecimy praktycznie na ślepo, bo nikt nie prowadzi regularnych obserwacji przestrzeni, do której zmierzamy, a nasz statek nie ma hamulców, ani steru. Mamy szczęście, że nasze Słońce trzyma nas całkiem mocno, bo jest czwartą co do wielkości masą, wśród pięćdziesięciu najbliższych, znajdujących się w promieniu siedemnastu lat świetlnych, gwiazd.

Oprócz tego, że odkrywamy nasze galaktyczne skupisko gwiazd, ono samo również się porusza w kierunku konstelacji Hydry z prędkością dwóch milionów kilometrów na godzinę. Jeśli coś na nas czeka na tej drodze, to spotkanie z tym czymś – będzie intensywne i szybkie.

Gdyby pomimo tego, wrażeń na tej wędrówce było nam mało, to wiedzmy, że goni nas z prędkością trzystu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę olbrzymia galaktyka Andromedy, która prawdopodobnie jest większa od Drogi Mlecznej. Innymi słowy z Drogą Mleczna kiedyś zderzy się kilka miliardów gwiazd i kilkukrotnie więcej innych obiektów planetarnych, siejąc chaos w sieci powiązań i trajektorii międzygwiezdnych. Być może stracimy w wyniku tych perturbacji nasze Słońce, wyrzuceni jak z procy w podróż grozy, w czerni i chłodzie kosmosu. Być może pozyska nas nowa gwiazda i podczepieni pod nią, ulecimy nowym kursem, ogrzewani jej ciepłem, bądź mrożeni jej wypaleniem i chłodem.

Jesteśmy niemymi podróżnikami na gapę, bez wpływu na losy tej wycieczki. Jako cywilizacja zasiedlamy znacząco większy obiekt i nie możemy z niego zeskoczyć. 

W historii tylko dwunastu apostołów naszego marnego choć i tak najwybitniejszego gatunku zdołało na kilka dni oderwać się i uzyskać drugą prędkość ucieczki, okrążając Księżyc. Nie dysponujemy jeszcze technologią, która pozwoliłaby nam trwale przebywać poza naszym statkiem; czy to osiedlając kolonistów na innych, dalszych planetach, czy też budując centryfugę i na jej pokładzie niezależnie odkrywać Wszechświat, nawet poza Układem Słonecznym. Jesteśmy całkowicie uzależnieni od gospodarza, nie potrafiąc stworzyć sprzyjających warunków do alternatywnej podróży. Nasza niezależność nie istnieje. Wszystkie dotychczasowe projekty Biosfera, mające w założeniu stworzyć zamknięte ekosystemy, podtrzymujące ludzkie życie, zakończyły się porażką. Nasza wiedza jest zbyt skąpa, a wydatki na ten cel – śmiesznie małe.

Jedyne, czym dysponujemy, to dryfujący z ogromną prędkością statek kosmiczny – Ziemia. Musimy często sprawdzać czy na horyzoncie nie ma gór lodowych, bo nie mamy żadnej szalupy, żadnej możliwości przetrwania poza nim. Nie będzie kłótni o łodzie ratunkowe jak na Titanicu, ale orkiestra będzie zapewne grała do samego końca. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Link

czwartek, 21 października 2021

Rozmowa kwalifikacyjna

Dawno, dawno temu, pewien król poszukiwał osobistego doradcy. Miał to być doradca nie tylko mądry, ale także odpowiedni na tak odpowiedzialne stanowisko.

Ogłosił nabór i zapewnił, że pozycja ta będzie nie tylko wysokopłatna i prestiżowa, ale przede wszystkim długoterminowa. 

Na rozmowę kwalifikacyjną przybyło mnóstwo kandydatów z całego królestwa. Gdy wszyscy zostali już dokładnie sprawdzeni i zmierzeni za pomocą klasycznych metod rekrutacyjnych – na koniec wyłoniono trzy najlepsze osoby. Spośród nich należało wybrać kogoś, kto nie tylko sprawnie myśli, ale również potrafi przewidzieć, co pomyślą inni – i ma przy tym rozwagę i odwagę w działaniu. 

W opaskach na oczach, posadzono ich przy okrągłym stole. Wszystkim założono czapki, mówiąc, że "co najmniej jedna z nich jest niebieska, zaś pozostałe – mogą być białe". 

Zasady były następujące:

Po pierwsze, aby konkurs wygrać, zaraz po zdjęciu opasek, wystarczyło pierwszym wstać i powiedzieć, jakiego koloru czapkę ma się na głowie. 

Po drugie, za nieprawidłową odpowiedź – kandydat straci głowę. 

Po trzecie, jeśli nikt nie udzieli odpowiedzi w ciągu godziny – konkurs pozostanie nierozstrzygnięty i na pewno nikt nie straci głowy.

Po wyjaśnieniu zasad, zanim zdjęto opaski, zgromadzonym dano minutę do namysłu, żeby ich działania były w pełni przemyślane gdy zobaczą, co na głowach mają pozostali uczestnicy.

W trakcie owej minuty przynajmniej jeden z nich pomyślał tak:

Kiedy zdejmą opaskę i zobaczę naprzeciw siebie dwie białe czapki, to znaczy, że ja mam tę minimum jedną niebieską – tę trzecią. Będę pewien wyniku więc mogę bezpiecznie wstać i udzielić odpowiedzi. 

Gorzej, gdy zobaczę jedną białą i jedną niebieską. Wtedy nie będę pewien, czy niebieskich czapek jest dwie, czy jedna. Jednak jeśli jest jedna, to ktoś z nas znajdzie się w tej komfortowej sytuacji, że zobaczy dwie białe czapki przed sobą. Dlatego to on szybko wstanie i powie, że niebieski kolor jest jego. Czyli jeśli nikt szybko nie wygra, to znaczy, że czapek niebieskich musi być dokładnie dwie. 

Dlatego jeżeli zobaczę jedną białą i jedną niebieską i nie od razu wyłoni się zwycięzca, to mogę być przekonany, że inni też mają, opóźniający ich szybką odpowiedź, dylemat, więc czapek niebieskich musi być dokładnie dwie. Czyli druga niebieska czapka musi być na mojej głowie, co rozwiązuje zagadkę.

Najgorzej będzie, gdy zobaczę dwie czapki niebieskie. Wtedy na mojej głowie może być albo biała, albo trzecia niebieska. Jeżeli będzie biała i z oczywistych względów nie będzie szybkiego zwycięzcy, bo szybkie zwycięstwo gwarantują tylko dwie białe czapki, to z perspektywy pozostałych – zajdzie sytuacja, jaką rozpatrywałem uprzednio. Zatem po pewnym czasie ktoś powinien wstać i powiedzieć, że ma właśnie czapkę niebieską na głowie, gdyż dojdzie do wniosku, że białych jest mniej, aniżeli dwie, na podstawie braku szybkiego zwycięstwa. 

Czyli jeżeli odczekam aż wszyscy już na pewno przeanalizują dwa pierwsze koncepty to znaczy, że wszyscy widzą dwie czapki niebieskie – więc takiego koloru musi być i moja.

Kiedy zdjęto opaskę oczom kandydata ukazały sie dwie niebieskie czapki…

Postawiono przed nim najtrudniejszą wersję do rozwiązania. W czasie, kiedy czekał, aż wszyscy dojdą do tych samych nieuchronnych i niepodważalnych wniosków, uważnie obserwował oczy, aby wyczytać w nich proces myślowy swoich rywali. Zastanawiał się, czy wszyscy są tak samo zaangażowani w znalezienie rozwiązania, jak on. Wiedział wszak, że to elitarni konkurenci, skoro przecisnęli się przez ucho igielne tak trudnego procesu selekcji, którego sam doświadczył. Jednak z czasem wątpliwości zaczęła wzbudzać ukryta motywacja jego kontrkandydatów. 

Po kilkunastu minutach pomyślał tak:

Skoro widzę dwie niebieskie czapki, to gdyby czapki niebieskie były tylko dwie, wtedy wszyscy pozostali widzieliby jedną białą, i jedną niebieską. Czyli dla pozostałych problem do rozwiązania byłby dużo prostszy niż dla mnie. 

Jeżeli nie wstają z rozwiązaniem, to wyłącznie dlatego, że muszą chować osobiście do mnie jakąś urazę – skoro jestem tym mającym białą a widzącym dwie niebieskie czapki. Czekają, aż wstanę i powiem, że mam też niebieską – po czym stracę głowę. 

Kiedy kolejne kwadranse mijały – rywalizujący siedzieli w milczeniu, obserwując się wzajemnie. Od powstania z odpowiedzią nie powstrzymywała ich nie do końca rozwikłana logika tego wyzwania, tylko paranoja.

W stosownej, czyli ostatniej chwili, najmniej ryzykując życiem, a najbardziej przyszłą posadą, jeden z kandydatów powstał, oświadczając, że ma niebieską czapkę. 

On właśnie został doradcą króla, ale nie dlatego, że rozwiązał zagadkę. Na niektórych stanowiskach nie wystarczy być kompetentnym, trzeba też mieć szczęście. Trzeba zakładać, że ma się wielu wrogów, ale nie może nas to blokować przed podejmowaniem ryzyka i realizacją celu. 

Strach nie może degradować zdolności rozumowania przywódcy, nie może wpływać na to, w jaki sposób potoczą się losy jego myśli, bo od tego zależeć będzie jak potoczą się dzieje całego królestwa.

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Link