niedziela, 29 kwietnia 2012

Lęk przed swobodą



Kiedy jesteś na górze, ponad wszystkimi, widzisz z góry swoje troski i problemy. Są one tam nisko, tak niewielkie, nieznaczące. Wielkie osiągnięcie jest twoim udziałem nie dlatego, że jesteś wysoko, lecz dlatego iż wyniesienia na takie wyżyny dokonałeś własnymi siłami. Nie czujesz strachu, czujesz się potężny. Widzisz pod sobą każdą trudność, jaka była twoim udziałem i szanujesz każdą z nich – jednocześnie napawając się do nich dystansem.

Gorzej jest z nami, gdy nie wierzymy we własne możliwości i siły. Męczymy się, trudzimy patrząc pod nogi, powoli i z mozołem pełznąć do szczytu, a gdy go osiągamy i patrzymy w dół jesteśmy przerażeni. Pytamy jakby samych siebie – „to myśmy tego dokonali?”

Każdy z nas, zanim zainteresuje się w życiu zdobywaniem szczytu, powinien najpierw pogodzić się z samym sobą. Jeśli uprzednio tego nie zrobił, nie będzie w stanie cieszyć się ze zwycięstwa, a pokonane szczyty nie będą źródłem chwały i ukojenia. Ogarnie nas tylko większy stres ze względu na piętrzące się przeszkody, uwierające zmęczenie i całkowicie traumatycznie się kojarzące, zdobyte doświadczenie.

Wystarczy odpuścić przymus osiągnięcia celu i po prostu cieszyć się z wycieczki. Wtedy, z każdym kolejnym krokiem i pokonanym metrem oddychamy lepiej, pełną piersią, pomimo zmniejszającej się ilości tlenu.


Czym innym jest zagłębianie się pod powierzchnię wody. Tutaj każdy kolejny metr, coraz bardziej ogarnia i otula nas we wszystkich zakamarkach i możliwych szczegółach. Kończący się tlen jest podwójnym alarmem, bo z każdym gestem zanurzenia, mamy świadomość, że będziemy musieli zmierzyć się z tą odległością podczas wynurzania ponownie.

Na nurkowanie swobodne nie ma dobrego sposobu, prostego triku dającego nam dobre wyniki. Tutaj nie ma miejsca na błędy, trzeba uczyć się rozumieć własne ciało.

Połowa długości czasu pozostawania bez tlenu i bez paniki zależy od psychiki, a nie od kondycji i pojemności płuc. Zdolność uspakajania serca jest tak samo ważna, jak umiejętność sprawnego pływania. W świecie rosnącej ciemności nasza psyche jest, wraz z głębokością, coraz bardziej kluczowa, a świadomość własnych możliwości dużo ważniejsza od nich samych.

Dobry nurek to stary nurek, dobry freediver do dobry człowiek. Tylko lot swobodny przed otwarciem spadochronu da się porównać z uczuciem przepływu przez przestrzeń w trakcie swobodnego zanurzenia. Oba stany są podobne, nawet z fizycznego punktu widzenia. Człowiek odbiera je jednak bardziej pierwotnie, wzbudzają one w nim atawistyczne wspomnienia. Dlatego nie możemy sprowadzać stanu lotu do fizycznego opisu i chemicznej euforii naszej krwi.

Oba stany mają w sobie coś mistycznego i każdy z nich wymaga od nas przemiany i stania się pełniejszym człowiekiem. Inaczej to, co budujące i kojące, staje się nieznośne, niebezpieczne i co najgorsze - nieznaczące.

Świat pełen jest możliwości rozwoju osobowości, wystarczy tylko chcieć po nie sięgnąć, a warto po nie sięgnąć – bo tam są. 

sobota, 28 kwietnia 2012

Pochwała głupoty



Głupota jest doskonałością. Jest pełnią niezrozumienia procesów i bytów, które rozgrywają się na tym padole łez i goryczy. Głupota niezłomna jest, uczynna jest, niereformowalna jest. Głupota prawdziwa jest i szczera, bo wszystko co robi jest bezpośrednim odzwierciedleniem jej przekonań.

Nieskomplikowanie jest zaletą, prostota trwać będzie dłużej, niż najtrwalsza i najpiękniejsza ze skomplikowanych form. W prostocie łatwo jest uzyskać piękno. Niskim nakładem energii, osiąga się absolut.

Niezrozumienie głupoty spotykamy na każdym kroku. Uprzedzenie do głupoty paraliżuje umysły wielkich tego świata. Wszystko to zupełnie niepotrzebnie, bo z niezrozumienia wynika potrzeba badania Wszechświata – ganienie głupoty, jest więc formą wyżywania się bezbronnych źródłach naszego działania i naszej wielkości.

Niezrozumienie jej formy, dotyka nas codziennie. Każdemu obce są jej osiągnięcia, bo nie każdy rozumie z czego zrodzona jest jego własna mądrość.


Głupota nie jest nam potrzebna jedynie do kontrastu. Do wywyższania się na tle jej miałkości i prostoty. Ona jest nam potrzebna, żeby chronić najważniejsze osiągnięcia naszego umysłu przed błędami. Tylko dzięki potędze jej nieustających prób upraszczania tego co zawiłe, tylko na tle jej prób burzenia tego co chwiejne, dzieła naszej psyche opierać się będą bardzo długo krytyce niepokornych i zadziwiać będą późniejsze pokolenia ludzkości.

To nie nasza mądrość tworzy wielkie dzieła. Mądrość mnoży tylko niezliczoną ilość bytów. To głupota wybiera najlepsze z nich, najbardziej produktywne i w danych warunkach właściwe.


Nie jest naszą zasługą kreatywność – wynika ona bowiem wprost, z ruchów Browna naszych nieuspokojonych umysłów. Naszą zasługą jest rozmowa z głupimi, którzy weryfikują naszą mądrość i sprawdzają zdolności mądrości do zachowania skromności – prawdziwego wyznacznika wielkości dzieła.

Gdzie ewolucją jest zdolność kreacji naszej mądrości, tam doborem naturalnym, czyli prawdziwym odkrywcą są pytania i działania głupich.

Prawdziwą wiedzą jest tworzenie systemów społecznych i urządzeń, które w działaniu odporne są na głupich, bezbronnych, niemyślących, zmęczonych. Nie jest sztuką stworzyć działającą cywilizację intelektualistów, sztuką i dlatego zajęło nam to tak wiele czasu, jest uodpornić ją na głupich jej członków.

Bardzo łatwo jest postawić wyrocznię na szczycie stada. Stado uczynić pokornym groźbami lub obietnicami. Taka struktura sprawdza się w 99% przypadków. Jednak wcześniej czy później nadchodzi dzień, w którym ślepe posłuszeństwo, wobec nawet najbardziej mądrej i doświadczonej władzy, prowadzi do zagłady. Gdzie wódz rozkaże tam wskoczą wszyscy, jak lemingi i zatoną w odmętach głupoty – jednak to nie własna głupota ich utopi, lecz tego kto zaprojektował taki system władzy.


Wcześniej czy później, centralne sterowanie, posługiwanie się niezłomną logiką, mądrością i doświadczeniem, komplikowanie form – zawodzi. Wtedy podczas czasu klęsk i powodzi, przeżywają ci najgłupsi, ci najprostsi, ci najpiękniejsi w najbardziej przetrwalnikowej z form.

Gdyby głupota nie była potrzebna, natura roiłaby się jedynie od wielokomórkowych organizmów. Zamiast tego prawdziwymi panami biosfery są bakterie i wirusy, najprostsze i najbardziej niezależne z form.

Kiedy patrzymy na to, które z tworów biosfery nadal nam zagrażają, wtedy przypomina nam się, że nadal potężniejsza od człowieka jest prostota. Wcale nie najszybszy, największy, najlepiej uzbrojony drapieżnik – tylko wirus. Który nie ma broni, który nie ma kłów. On nie jest nawet zainteresowany wypowiadaniem wojny naszemu organizmowi – on po prostu jest. Kiedy jest go więcej, wtedy automatycznie przejmuje zbyt wiele substancji odżywczych dla swojej kolonii, co kończy się śmiercią człowieka.

Wirus nie ma moralności, nie ma celu – on tylko istnieje. Jego samo istnienie określa formę świata, decyduje o życiu i śmierci nie tylko pojedynczego człowieka, lecz również całych społeczności. Samo jego istnienie zagraża nam od pokoleń – zagraża nam nasz brak mądrości, niezdolność porozumienia się, współpracy z czymś tak prostym i małym. Przed jego doskonałością pochylić się muszą najwięksi naukowcy świata, których zbiorowy wysiłek nie jest w stanie nie tylko się mu przeciwstawić, lecz choćby podjąć z nimi jakąkolwiek walkę.

Na wirusa nie ma lekarstwa. Wszelkie leki, wszelkie antybiotyki, działają tylko na bakterie. Jedyne więc co potrafimy zrobić, to dopomóc w nauce naszemu systemowi odpornościowemu, podając mu osłabione wirusy zawczasu, podając mu zawczasu szczepionkę. Kiedy wirusy wnikną do organizmu, żadna szczepionka nie ma żadnego efektu, jedynie bardziej osłabia organizm – tylko tyle potrafimy zdziałać przeciwko prostocie. Ostrzec nasz organizm przed zagrożeniem.

Boimy się go, boimy się czegoś co tak łatwo opisać, nazwać i zrozumieć. Boimy się wirusa, lecz nie jego samego, tylko jego głupoty.


Głupoty przekonać nie sposób, głupoty nie można zmanipulować. Cały zbędny bagaż naszych zachowań, specjalizacji i umiejętności – blednie w porównaniu z wirusem, bo głupota jego jest potężniejsza.

Kiedy boimy się czegoś nieokreślonego, zawiłego, skomplikowanego, niezrozumiałego – wtedy możemy jeszcze próbować to opisać, rozpracować, rozwikłać, zrozumieć, znaleźć słabe punkty i pokonać.

Głupota opiera się naszym metodom radzenia sobie z nieznanym. Głupota nie ma słabych punktów – jest absolutna.

Uniwersalnym prawem Wszechświata jest test – test prawdziwości skomplikowania. Tylko idealnie pasujące do siebie elementy, tylko prawdziwe powiązania pomiędzy nimi, opierają się działaniu głupoty. Stąd wiemy, co jest powiązane z najgłębszą formą struktury Wszechświata, dokładnie to, co jest głupotoodporne.

Głupota ludzka jest systemem odpornościowym społeczności. Sprawdza ona idee, szuka nowych dróg, czyni niekonwencjonalne założenia, zawsze idzie po najmniej skomplikowanej linii oporu. Brak pamięci wypróbowanych ścieżek sprawia, że głupi sprawdzają wszystko po wielokroć, sprawdzają wszystko dogłębnie. Nawet jeśli coś nie ustąpi za pierwszym razem, to po jakimś czasie musi puścić, napór głupoty jest bowiem niezmierzony. Głupocie opierają się tylko połączenia doskonałe.


Nie mamy niczego równie wielkiego, równie twórczego w naszym otoczeniu. Nie potrafimy niczego lepszego zaproponować. To na głupocie opiera się nasz sukces i zdolność przetrwania. Wszystko co udało nam się osiągnąć, wszystkie nasze dokonania, byłyby bowiem tylko zgadywaniem, tylko błądzeniem we mgle, gdyby nie głupota ludzka, która wypełniła wszystkie intelektualne luki i pozwoliła odnaleźć ludzkości ścieżkę postępu.

Wszystkie nasze błędy, cała nasza nieznajomość, wszystkie ofiary i niereformowani barbarzyńcy, których jest tak wielu dzisiaj i których było wielu w przeszłości – wszyscy oni byli potrzebni.

Cesarstwo Rzymskie nie było wielkie dlatego, bo trwało tysiąc lat, lecz dlatego że przetrwało tak długo w otoczeniu barbarzyńców. Tylko to co sprawdzone, jest prawdziwe. Reszta jest bowiem tylko złudzeniem.

Na szczęście głupoty, szczepionki na fałszywych proroków i niesprawdzalne teorie, mamy w dzisiejszych czasach wystarczająco dużo. Głupota i głupi wypełzają w dobie Internetu ze wszystkich zakamarków. Nie boją się mówić głośno swoich tez, nie wstydzą się swojego istnienia i roli jaką spełniają w globalnym społeczeństwie.

To dzięki nim dzisiaj tak szybko postępuje globalizacja. To przez nich w ogóle nie potrafiących dostrzec, tych subtelnych kulturowych różnic, wyrasta nam dzisiaj planetarna kultura nowego wieku.

Głupota od zawsze robiła najtrudniejsze i najcięższe z prac. To dzięki niej, mamy kanalizację i posprzątane ulice. To dzięki niej wiemy, że tytuły i odznaczenia nie wyznaczają mądrości, lecz zdolność do przekształcenia intelektu w użyteczne dla głupiej większości działanie.

Społeczeństwo w swojej strukturze, funkcji i przyszłych zamierzeniach, działa i opiera się przeciwnościom tylko dzięki głupocie. Postęp bowiem przejawia się głównie w minimalizacji, eliminowaniu zbędnych czynności i działań. Tylko głupota skutecznie potrafi się tego postępu domagać, bo jest jej najwięcej i na nic bardziej skomplikowanego nie są w stanie ci ludzie przystać, bo tego nie rozumieją.



Każde chcące mieć przed sobą jakąś przyszłość społeczeństwo, musi posiadać głupią większość, inaczej potrafiłoby zaakceptować stan obecny, pogodzić się z nim; inaczej nie posiadałoby wykluczonych, cierpiących i z własnej głupoty pokaleczonych, inaczej nie posiadałoby powodu do poszerzania zakresu swojego zrozumienia rzeczywistości, inaczej nie posiadałoby powodu do zmian.

Jedynymi poszkodowanymi faktem istnienia głupoty są artyści, zupełnie przez nią nierozumiani, całkowicie niesłusznie przez nią opluwani, bez powodu przez nią potępiani. Artyści z definicji nie robią niczego produktywnego, oni tworzą sztukę – lukrowy nalot na pragmatycznej społecznej praktyczności. Nie powinno się więc ich oceniać, nie powinno się przyrównywać ich dzieł do procentów pomnażanych wskaźników PKB, nie powinno się ze sztuki robić sztuki użytkowej, czegoś co jest kluczową częścią systemu społecznego i dlatego warte jest pilnowania jej praktyczności.

Głupotę od artystów należy izolować, inaczej obniża się poziom artyzmu. Wybitne jednostki zmuszone uzasadniać swoje dzieła, zmuszone czynić je użytecznymi, wycenianymi, wnoszącymi coś do maszyny zbiorowego przetrwania jaką jest społeczeństwo, tracą wiele sił i energii na ten bezcelowy proces. Z kolei głupota uzasadniona w swoim istnieniu, podbechtana wypowiadaniem się i przyzwoleniem na działanie w niezorganizowany sposób, traci swoją energię atakując coś, co uważa za niepotrzebne, nie mające sensu, a tym samym szkodliwe – nie rozumiejąc tego że sztuka jest potrzebna.

W naszym organizmach większość form organizacji komórek jest potrzebnych, jednak niektóre z nich świadczą o urodzie, są więc czysto bezproduktywne, bo nadają naszemu ciału uroku, który zupełnie nie czyni nas przez to bardziej odpornymi na starające się skrócić nasz żywot otoczenie. Jednak na dłuższą metę, gdy już nie chodzi o przetrwanie jednostki lecz gatunku, nasza uroda określa zdolność przetrwania naszych genów, czegoś więcej niż my sami.

Tak samo sztuka, chociaż społeczeństwu zupełnie nie potrzebna do przeżycia, sprawia, że tworząca ją ludzkość jest dużo ważniejsza. Sprawia, że jesteśmy czymś więcej niż tylko zgęstkami komórek, workami wody, czymś więcej niż kolejnym gatunkiem, brutalnie walczącym na Ziemi o przetrwanie. Sztuka, artyzm, sprawia że człowiek może podejrzewać siebie o wyjątkowość, o to iż jest kimś więcej niż tylko kolejną formą życia.

Stąd też nasze wewnętrzne siły odpornościowe, nasze głęboko uzasadnione w swoim istnieniu hordy tumanów, kretynów, idiotek i prostaków, powinny zostać skierowane na inny cel. Powinny zrozumieć, że ich zadanie weryfikowania pragmatyczności wszelkich form istnienia, musi mieć pewne granice. Głupi powinny pozostawić pewne bezproduktywne jakości w spokoju.

Jednak trzeba by wynaleźć wpierw lepszy sposób, urzeczywistnienia tej wizji; ponieważ tłumaczenie głupiemu czegokolwiek, oznaczałoby największą możliwą obrazę dla jego naturalnej formy, oznaczałoby próbę odebrania głupiemu prawa do istnienia.

Zamiast tego dajmy więc artyście prawo do emocji, prawo do wkurzenia, pozwólmy mu walczyć i wybaczajmy mu zwątpienia – atakuje go bowiem nieustannie, kolejna fala głupich, którzy jemu też są potrzebni, bo dzięki nim ma pełne prawo do cierpienia. 


czwartek, 26 kwietnia 2012

Linoskoczek świniopas



Balansujący ciągle na krawędzi, umoczony w przeróżne niecne sprawki – zupełnie zatraca związek z rzeczywistością. Jego nietykalna osobowość niebytu staje się odskocznią dla wątpliwości, jakie szargają nim w te trudne dni. Pomimo nieskazitelnej w swoim mniemaniu ścieżki życia, zbierają się niestety wokół jego przyszłości czarne chmury niepewności. Osaczają przez to teraźniejszość i duszą marzenia.

Od zawsze chciał być kimś, bo w jego rodzinie każdy był nikim. Chciał od dzieciństwa rozszerzać swoje wpływy, tak aby mógł uzasadnić się przed samym sobą w chwilach słabości – czyli realnego spojrzenia na siebie oraz na własne miałkie i uzyskane głównie dzięki szczęściu dokonania.

Jego jaźń mierzy się z nieuchronnością zapomnienia. Wie, że czeka go dymisja. Jest to słowo klucz dla mierzących zbyt wysoko, przeznaczonych na przemiał rzeźniczy, niedoszłych hodowców świń. Których los nieprzyjemny ominął tylko po to, aby odroczyć niecofnięty wyrok w czasie i zawiesić go niebezpiecznie, aż do pierwszego wstrząsu, który spuści go z mocą i bezlitosnością na ich czerwony kark.


Nie mieli ci ludzie wielkiego wyboru. Mogli pozostać w rodzinnych stronach, stając się elitą lokalnej tłuszczy. Zamiast tego wybrali życie pełne niespodzianek, aż do tej ostatniej, kończącej ich rozbrykany żywot.

Ryzyko spuścizny przemilczanych win jest wszechobecne, czai się za każdym rogiem, nasłuchuje i wyczekuje okazji do zadania jak największych możliwych obrażeń. Nie ma przed odpowiedzialnością zmywaną ucieczki, bo co weschło w ręcznik nie przeminęło, lecz unosi się oparem nad ludzkim, co rusz zraszanym łzami padołem zacietrzewienia i pamiętliwości.

Lud nie zapomina utraconych szans na lepszy żywot. Nie wybacza zaprzepaszczonych szans, na uchwycenie złudzenia wymarzonego bytu. Niezmierzone są bowiem rozmiary ludzkiej zawiści, kiedy zostanie ona wywołana do odpowiedzi w nagłym poszukiwaniu winnych za krzywdę i bierność, a pozbawionych formalnej odpowiedzialności.


Coś nie pasowało nam w takich ludziach od początku. Pomimo tego daliśmy im właśnie, pełnię władzy. Nie mamy dla siebie usprawiedliwień ponad te proste, zwyczajne, prawdziwe – nie mogliśmy zrozumieć nikogo lepszego. Ich powody garnięcia się do władzy mogliśmy zrozumieć i podziwiać. Były one dla nas wystarczająco wulgarne, abyśmy mogli gardzić tymi, którym wręczyliśmy symbol odpowiedzialności, że po władzę sięgnęli.

Rozpłynięci w chciwości, zanurzeni w marzeniach, stają niezgrabni do zmagań ze sznurem. Rozciągnięty on w górze, rozpostarty nad wyraz, daje pokaz cyrkowy obłąkanym wyborcom.

Mądrość ogółu dorównuje jej głupocie, bo władza od zawsze spala tych którzy ją posiądą. Ludzkość z kolei pozostaje pusta, bo obecni przywódcy są tacy, jak ich bałwochwalczy wyznawcy sobie wymarzyli – myślą o chwili i znają tylko to, co teraz. Nie znają umiaru i zaczynając swoją drogę polityczną od samego początku są mentalnie skorumpowani.

Nieskazitelne okazy, nie umoczone w błocie, są takie tylko w książkach i baśniach. Natomiast wszystko co piękne, polityką się brzydzi, dlatego większość naturalnemu brudowi w polityce pobłaża. Dlatego bo niestety brud ten odzwierciedla wewnętrzne dążenia średniej statystycznej ludzkości.

Jesteśmy brzydcy, nasze myśli są brudne. Na szczęście na twarz możemy położyć tapetę, ciało wypucować dokładnie, a nasze możliwości brudnego działania możemy złożyć w ręce specjalistów od kiełbasy. Oni obiekty starań będą zabiegać o nas będąc atrakcyjni wizualnie, bo przecież nie pozwolimy im, aby stali się atrakcyjni intelektualnie.



Ewolucja systemów wyboru władzy


Kiedyś wszystko zarządzano sieciocentrycznie. To było wydajne i proste. Wraz ze zwiększeniem liczebności plemion powyżej dwustu osobników, trzeba było rozważyć nową koncepcję zarządzania - władzę.


Z początku był to przywódca, o którym wiedziano że jest mądry. Po zwiększeniu liczebności miast powyżej 5 000., gdy już osobnicy należący do jednej grupy, nie tylko nie znali się, lecz także nie widzieli się wszyscy wzajemnie, trzeba było rozważyć nową koncepcję wyboru władzy - wybory.



System feudalny jednak odwrócił ten proces. Postępująca w antyku demokratyzacja ustąpiła prostszemu hierarchicznemu systemowi. Grupy wiosek liczące do 5 000. osób wybierały najlepszego stratega i woja na ochroniarza - nadając mu tytuł - który potem stał się szlacheckim.

Następnie zgrupowania szlachty wybierały spośród siebie przedstawiciela wyższego rzędu. Etapy zaczynały się od poziomu szlachty, przez baronów, książąt, aż po króla, który nie był tylko wyższych etapem w hierarchii, lecz również scalał ludzi mówiących jednym językiem i reprezentującym spójny system prawodawczy, podatkowy i administracyjny.


Feudalizm jednak miał jedną podstawową wadę - był genetycznie wsobny. Tytularność stworzyła pojęcie mezaliansu, nie z racji jakości poczynań czy genetycznej odporności człowieka, lecz z racji samego arbitralnego faktu urodzenia w danej linii. To spowodowało obniżenie różnorodności genów wśród początkowo najwybitniejszych przedstawicieli rasy ludzkiej. Dlatego na końcu królowie i książęta, byli średnio głupsi, słabsi i bardziej zwariowani i chorowici niż cała reszta.

Ten głupi system wyboru władz musiał upaść i obaliła go jako pierwsza rewolucja francuska. Po niej nastało sto lat industrializmu - wieku inżynierów, gdzie na piedestale stawiano ludzi robiących najwięcej pożytecznego dla wspólnoty.

Ten system jednak z racji rodzinnie regulowanego dostępu do edukacji i tajników zawodu, także do niczego dobrego nie prowadził, dlatego został obalony już po 150. latach, po II wojnie światowej było po wszystkim.


Chociaż zdarzają się jeszcze państwa, w których pozycja zawodowa jest przekazywana z ojca na syna, istnieją korporacje zawodowe i powszechnie uważa się że nepotyzm nie jest szkodliwy, a wręcz stabilizuje system społeczny, tak że nie jest on targany chaosem i przewrotami.

Powszechny dostęp do edukacji, powszechny dostęp do informacji i innowacji, których jest więcej niż ludzkość jest świadoma zbiorowo powodują, że system regulacji zawodów jest nie do utrzymania. Mezalians zniknął bezpowrotnie. Obecnie jedynym cenzusem jaki nie wynika jeszcze z jakości genów jest cenzus majątkowy.
Ergo - "cóż z tego że to wybitny, zdolny, młody człowiek, który umie sobie radzić w życiu, skoro nie jest bogaty, nie ma kontaktów, a głową szklanego sufitu przecież nie przebije."

Ostateczne w 2011 roku dyktatury upadają, o władzy decydują tłumy w wolnych wyborach. Po 2000 lat intelektualnej zaściankowości wybór demokratyczny powraca na salony. Rewolucje w Tunezji, Egipcie i Libii to udowodniły.

Z braku utrzymania starego genetycznego systemu wyboru władzy, o tym kto będzie rządził decydują więc jeszcze społeczni alchemicy. Ci którzy umieją stworzyć złudzenia, na przykład "wartości" czy "wyboru".


Na przykład powierzchownie zwalczający się system dwupartyjny, którego prawdziwym celem jest zatrudnianie na synekurach pociotków i konkubin - co jest główną przyczyną ciągle wzrastającej liczby urzędników.

Drugą, tym razem już międzynarodową grupą, są ludzie dzierżący w swoich rękach informacje regulujące system finansowy.
Sami generują oni informacje wpływające na wahania kursów akcji giełdowych, a więc zarobienie czy też dodrukowanie poprzez banki dowolnej ilości pieniędzy - nie stanowi dla nich żadnego problemu. Ci ludzie mają więc tyle pieniędzy ile zechcą - mają wszystkie możliwe pieniądze na świecie. Lecz celem nie są one same - celem jest władza - a raczej dalsze jej utrzymywanie na historycznie wysokim poziomie.

Problem polega jednak na tym, że ludzie w erze informacji zaczynają się coraz bardziej w obu mechanizmach orientować. Sztuczka, z pozornie różniącymi się demokratycznymi partiami, czy drukowaniem opodatkowania poprzez obniżenie stopy procentowej, coraz lepiej jest rozumiana, przez wielu demaskowana i przez to coraz mniej skuteczna - jako mechanizm utrzymania władzy, czy kontroli społecznej.


Co nas czeka w przyszłości?

Co się stanie kiedy upadną dwa ostatnie bastiony oszustw w wyborze władzy dla grup powyżej 5 000. osób, czyli nie znających się wzajemnie?

Dalej rozwijać będziemy system sprawowania władzy przez przedstawicieli, lecz zmienią się trochę procesy jego wyboru.

Partie upadną, gdyż są one z definicji dewiacją, oszustwem demokratycznego systemu. Generują one sprzyjającą sytuację zaufania - markę. Ludzie następnie głosują na tę markę - licząc na jej wiarygodność. Jednak wtedy właśnie dochodzi do oszustwa, czyli jej spieniężenia. Obietnice wyborcze nie są dotrzymywane. Krewni, kolesie i wierni klakierzy poszerzają rzeszę urzędniczą. Paradoksalnie to właśnie jej masa ostatecznie przyczyni się do upadku tego pseudowyborczego kolosa.


Władza stanie się bardziej klarowna i przejrzysta. Ludzie będą widzieli nie tylko predyspozycje jednostki, którą wybierają, lecz również jej osobistą formę i zdolność kojarzenia w czasie rzeczywistym dzięki serwisom społecznościowym. Dzisiaj bez Facebooka, Twittera, czy Google + nie można już wygrać żadnych wyborów. Przedstawiciel musi wygłaszać mowy, interaktywnie integrować się z fanami i wykazywać charyzmą i ekspresją. Dzięki temu lud na co dzień wie, że jego władza jest w dobrej formie.

Ten nadzór stanie się coraz bardziej bezpośredni. Będziemy chcieli wyeliminować pośredników, pomocników i PR-owców - to ostatecznie uczyni wynalazek partii politycznej zbędnym i po prostu szkodliwym.

Po tej przemianie odejdziemy od pojęcia czasu - w przeszłość odejdzie kadencyjność.
Władca jest przedstawicielem ogółu i jako taki musi być ciągle sprawny.
Musi wykonywać swoje obowiązki zawsze i na 100% możliwości.

Dlatego bezsensownym jest wybór pojedynczego człowieka na dane stanowisko. Wybierać musimy grupę ludzi z hierarchią dostępu do stanowiska. Ktoś musi bowiem rządzić, kiedy władca jest w gorszej formie, lub gdy ma problemy osobiste, bądź jest chory.
We współczesnym ustabilizowanym świecie i tak prawo ustala ideologiczny kierunek rozwoju, czy polityki wewnętrznej. Z kolei linia aktualnych posunięć i tak musi być spójna w wybieranej na dane stanowisko grupie ludzi.


Dzięki powyższym zmianom władza na powrót stanie się sieciocentryczna. Każdy przedstawiciel będzie bardzo wnikliwie śledzony przez ogół i kontrolowany. Dzięki temu wiedzieć będziemy jakimi cechami i jaką mądrością wyróżnia się dany przedstawiciel - demokracja będzie realną i oceniać będzie aktualnego władcę po zgodności i spójności charakteru.

Ta przyszłość nadejść może już w najbliższym czasie. Wystarczy że ruch oburzonych obali system bankowy, a realny, a nie fiducjarny kryzys finansowy, obali w końcu nie mogące się utrzymać partie - popierane przez rzesze darmozjadów którzy spowodowali ten cały kryzys, czyli urzędników.

Świat potrzebuje zaledwie kilku lat na przeprowadzenie powyższych przemian.
Na przyspieszenie bankructwa poprzednich systemów wpływa bowiem postępująca globalizacja, a przez to konkurencja oraz nieustannie uzależniające od siebie świat głupie, bo dalej feudalne - Chiny.  

wtorek, 24 kwietnia 2012

Rozważania nad losem idioty



Słowo idiota pochodzi z łaciny. W starożytności oznaczało po prostu kogoś głupiego. Z racji rozwoju medycyny termin ten dzisiaj określa chorobę, jednak nadal popularnie stosowany jest w swojej starej dobrej funkcji.

Współczesny idiota nie jest wcale głupi od dziecka. On się rodzi mądry. Natomiast potem wraz rozwojem społecznym inteligentna jednostka dostrzega mankamenty bycia za mądrym. We współczesnej edukacyjnej kulturze masowej bycie innym jest szkodliwe. System edukacji to wręcz grawitacyjnie stały nacisk na bycie intelektualnie poniżej swoich początkowych możliwości.

Od dziecka staramy się wykazać skutecznością w poruszaniu po świecie. Skuteczność ta potrzebna jest do realizacji wszystkich różnorodnych celów jakie sobie stawiamy. Jednak nauka w szkole jakoś nam tej skuteczności nie przysparza.

Pytania nakryte nie wymagającymi myślenia gotowymi odpowiedziami wypełniają całe dnie w państwowych szkołach. Dni zniewolenia rozpoczynają się już od pierwszej klasy. Zaczyna się od tak zwanego rozpoczęcia roku, podczas którego pani nauczycielka chwali się przyszłością. Jak to będzie nam miło, jak to wspaniale i owocnie będzie się pracowało.

Coś jak polityk na wiecu wyborczym. Zaklina rzeczywistość i nasze wyobrażenia o niej, miesza to potem ze swoją wizją i stara się przy tym steku kłamstw jak najdłużej uśmiechać. Gorzej gdy trafimy na głupiego nauczyciela i nie dosyć że słuchamy tej przemowy, to jeszcze wygłaszający ją święcie w nią wierzy.

Potem zaczynają się dni powszednie. Poznajemy nowych ludzi i staramy się wpasować w nowe plemię. Klasa się integruje. Potem ta nadmierna integracja kończy się patologiami.

Jeżeli dzieci w szkole się czegoś pożytecznego uczą – to właśnie na przerwach. Jest to przede wszystkim podstawowy i jedyny argument za edukacją.
Dlatego też rodziców dzieci nie posyłających swoich pociech do przedszkola straszy się, że ograniczają ich rozwój w zakresie umiejętności interpersonalnych i pracy w grupie. Dzieci w przedszkolu nie mają jeszcze standardowo rozumianych lekcji, a więc cały ich czas tam spędzony jest jakby w stanie „na przerwie”. Wtedy to właśnie we własnym gronie starają się nauczyć jak najwięcej. Nic w tym złego.

Natomiast szkoła różni się zasadniczo. Tutaj od pierwszej klasy uczymy się samotnego wysiłku. Każda lekcja oznacza pracę i osobiście wystawianą ocenę.
Jest to podwójnie stresujące środowisko. Po pierwsze rywalizuje się z innymi uczniami o to kto ma najwyższe oceny. Po drugie nauczyciel stara się złapać nas na naszej niewiedzy. Całościowo system kartkówek i klasówek to jeden wielki egzamin. Mniejsze są tylko zakresy materiału. Do tego nikt dzieciom za tą ciężką pracę nie płaci.
Nie chodzi tu o pieniądze, chodzi o jakiekolwiek korzyści w postaci możliwości realizacji swoich marzeń.

Każda praca zawodowa składa się z dwóch części. Jest to coś co musimy wykonać, coś co jest dla kogoś użyteczne – nawet gdy same wykonywane czynności są dla nas przykre. Jest również wynagrodzenie, czyli coś co dostajemy za wykonywaną pracę i jest to z kolei dla nas użyteczne. Nie muszą to być pieniądze. Jednak dzięki wymianie potrzebnych nam rzeczy utrzymujemy obopólne zadowolenie z istniejącego stanu rzeczy.

Niestety w szkole dzieci harują za darmo. Szkoła nie tworzy mechanizmów rynkowych przydatnych potem w dorosłym życiu. Nie uczy pracowitości i pilności, gdyż od efektów zależy tylko wysokość kary. Natomiast poza bufonadą czerwonego paska nie ma dla dzieci w szkołach żadnej nagrody.

Jak dziecko uczy się dobrze, to znaczy ma czwórki i piątki – wtedy jest niewidoczne dla nauczyciela, gdyż nie ma żadnych problemów. Jest to dla niego sytuacja neutralna. Natomiast gdy uczy się źle jest deprecjonowane przez słabą ocenę za sprawdziany (przez co czuje się gorsze od rówieśników) omawiane są jego „słabości” przez nauczyciela na forum klasy (publiczna chłosta) oraz rodzice „martwią się”, że z dziecka nic nie będzie.

Jest to oczywiście mechanizm niewolniczy. To niewolnicy pracowali dla rywalizacji pomiędzy sobą, byli utrzymywani na podstawowym poziomie egzystencjalnym (obiady w szkołach) i musieli wykonywać czynności, których sens znał tylko ich nadzorca, czyli już nie dodam kto, a zaczyna się na literę N.

Po prawie piętnastu latach obowiązkowej pracy niewolniczej wychodzimy z ram systemu jako umysły przywykłe.

Przywykliśmy do podlizywania się.
Nauczyciel zawsze wie najlepiej jak jest, bo to on układa potem sprawdziany. Jesteśmy oceniani nie z naszej wiedzy tylko z umiejętności rozwiązywania sprawdzianu. Dobre relacje z nadzorcą są cenniejsze od wiedzy, a tym bardziej od niezależnych poglądów.

Na samych kartkówkach lepiej korzystać ze ściągi układanej pod nauczyciela, bo najszybciej kontroluje się wedle schematów odpowiedzi i testy są do tego najłatwiejsze – łatwiej jest w takim bagienku i nauczycielowi i uczniom. Wszyscy siedzimy w tym samym rynsztoku systemu edukacji.

Przywykliśmy do schematów.
Schematy na pewno będą na klasówce, a wiedza wykraczająca poza program na pewno nie będzie kontrolowana. Myślenie nie popłaca, bo mamy być nauczeni na pamięć, a nie rozumieć problemy.
Rozumienie jest niebezpieczne, bo prowadzi nieraz do zastanawiania się podczas kartkówki. Na kartkówce jest tylko tyle czasu, aby przywołać schemat z pamięci, a nie samemu wymyślić rozwiązanie.

Przywykliśmy do niewychylania się.
Pokorne ciele dwie matki ssie. Nauczycielowi nie odpowiada się gdy jest się nie pytanym, bo przeszkadzamy w lekcji. Mamy spokój gdy jesteśmy średni. Mamy wtedy mniej pracy, bo nikt od nas niczego nie chce. Albo przynajmniej rzadziej czegoś chcą. Trzeba potakiwać co mówi nauczyciel, bo bardzo źle by się stało, gdyby mu się narazić. Często tacy mali ludzie jak On/Ona próbują udowadniać swoją wyższość, wykorzystując wysokość stołka na którym siedzą i zadają naprawdę podchwytliwe pytania.

Przywykliśmy do normalizacji.
Nie możemy nauczyć się nic szybciej, bo cała klasa musi iść tym samym tempem. Dlatego cała klasa idzie tak szybko, jak najwolniejsze ciele w stadzie. Tworzą się wtedy napięcia w grupie i za wszystko obrywa najwolniejszy, dla którego bycie czarną owcą bywa nieraz bardzo psychodestruktywne.

Ogólnie przywykliśmy.
Do narzuconych zasad. Do narzuconych metod. Do narzuconego z góry schematu, w którym niczego nie ucząc się tkwimy.

Każde odstępstwo jest karane. Każda inicjatywa jest niepotrzebna. Każda inność szkodzi.

Jeśli dziecko nie pasuje do szufladki, do której je wrzucamy, to tym gorzej dla dziecka. Po piętnastu latach człowiek tak samo jak kot od razu, przyjmuje kształt naczynia w którym go zamknięto.

Takie "ludzkie produkty" nadają się do pracy w fabryce, na której jest jedna linia produkcyjna i tylko jedna czynność do wykonania. Twórczość prawie wszystkich jest już zduszona. Dorośnięci nie mają już chęci odkrywania świata.
Po piętnastu latach psychicznej kompresji stają się obojętni. Czekają aż zmienią się warunki – bo oni sami z siebie nic nie mają już do zaoferowania – czekają aż ktoś coś z nimi zrobi, bo sami  już nic nie chcą.

Żeby coś chcieć trzeba mieć marzenia – trzeba myśleć twórczo.
Dziecięca marzenia umarły w zapomnieniu, a nowe nie narodziły się w porę. Inteligentne dzieci zostają idiotami, a ich los jest z góry przesądzony. Dziecko w szkole ma słuchać, a nie proponować czy kreować. Dlatego wszelkie oddolne inicjatywy są i będą martwe.


poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Funkcja w rozpaczy



Nad Arystotelesem unosiła się mgła goryczy. Mucha fruwała złośliwie nad głową, co jakiś czas siadając ukazywała wszystkie cztery nogi. Tak jakby mściła się za urwanie jej tych dwóch odnóży, co upodabniało ją do swojego oprawcy. Arystoteles wyrwał je również z zemsty. Za karę postanowił zakpić z natury – zbrodnia muchy była przecież niewybaczalna – cierpieniem zapłaciła za zakłócanie spokoju myśli.

Wtem całkiem niespodziewanie, jakby przerywając chwilę nikomu nie potrzebnej zadumy nad sensem opisywania tego co i tak istnieje, do pokoju weszła Funkcja. Była szczęśliwa. Wykonywała swoje powołanie. Nie wiedziała jeszcze ile smutku i goryczy przyniesie jej dzisiejszy dzień.

„Czasami całość to więcej, niż suma części.” – powiedział Arystoteles i zamilkł. Ucichł jakby myślał nad kolejnym wielkim zdaniem. Jednak tak naprawdę był już tylko głodny, zły i zmęczony.

Funkcja podała mu talerz. W nim kryło się smakowite zwieńczenie trudnego dnia i ukoronowanie owocnego roku w życiu pewnego drzewa. Zupa owocowa była na szczęście lekkostrawna. Znacznie lepsza w odbiorze od ciężkiej filozofii, którą zajmował się jej konsument.

Niestety wraz z zaspokojeniem pierwszego głodu i uspokojeniem ostatniej złości, pojawiły się ponownie nierozwiązane demony, dręczące niespokojną duszę. Mucha usiadła na brzegu talerza. Tym razem przebrała się miarka. Arystoteles postanowił zakończyć jej żywot przedwcześnie, choć i tak już niewiele, Musze z tego życia pozostało.

Próba bycia szybszym od oka nie powiodła się. Odbijający się echem w wieczności dręczący bzykot, ponownie wprowadzał nerwową atmosferę. Filozof postanowił odwdzięczyć się światu za wyemancypowanie go do posiadania indywidualizmu pytając:
„Zrozumiałaś moje ostatnie zdanie?”
„Oczywiście, że nie, to przecież nie moje zadanie.”

„Tak, wiem. Jednak ono jest o Tobie. Funkcja pojawia się wtedy, kiedy ułożenie elementów jest właściwe. Staje się ona dodatkiem i wyróżnikiem normalnego układu składowych świata. Norma jest pusta, afunkcjonalna. Z kolei Ty wypełniasz intencje Wszechświata, nadajesz mu sens i znaczenie.”

„Moja Funkcja?”

„Każda możliwa funkcja – pisana do tego z małej litery” – dodał z wyrzutem Arystoteles.

„Czemu się złościsz? Zrobiłam coś niewłaściwego?”

„Dobrze spełniasz swoją funkcję. Jednak problem polega na tym, że tylko dla niej istniejesz. Powiedz szczerze, masz jeszcze jakieś głębsze, wyższe, prawdziwe, a nie tylko narzucone aspiracje?”

„Narzucone? Nie rozumiem co jeszcze miałam bym według Ciebie robić?”

„Nie rozumiesz, zawsze nie rozumiesz tego co ponad Tobą. Pozwól więc, że ci to szanowna Funkcjo wyjaśnię.

Jesteś miernotą, cierpieniem prawdziwego umysłu, kleptomanią czyichś marzeń i dążeń, nieznaną wcześniej odmianą choroby, nierozpoznawalną przyczyną naszych ograniczeń. Człowiek nie może się od podobnych Tobie uwolnić, ciągle zagrzebuje swój umysł pośród takich jak Ty i uważa że mu dobrze w tym ciepełku – podczas gdy tak naprawdę gnuśnieje i obrasta w starcze zacietrzewienie ważności spełnianej roli, od której zdystansować się potem nie zdoła.

Nie można być wolnym, mając Ciebie za towarzysza. Wszystkie twoje działania są miałkie, zaprogramowane, puste, wtórne wobec tego co jest odkryciem i jest naprawdę ważne. Twoja pragmatyczność zabija duszę każdego kreatora i upadla wszelkie dążenia do absolutu. Nie ma przy tobie doskonałości, jest tylko ideał – perfekcja w spełnianiu powierzonego zadania – smutek z góry wyznaczonego losu.”

„Zamilcz już, przestań!! Nie odbieraj mi chęci i woli życia! Jak możesz tak nienawistnie wykorzystywać swój intelekt? Co ja ci zrobiłam, że mnie tak nienawidzisz?”

„Nic nie zrobiłaś! Nic ponad wszystko, z czego jesteś taka dumna i co robisz najlepiej. Paradoksalnie najlepsze w tym obłędzie jest to, że sami przez całe życie Ciebie i podobnych Tobie szukamy. Samotność niezależnego umysłu jest bowiem niezmierzona, a wygoda spełniania się w powierzonej roli wprawia w błogostan każdego.”

„Nie mów tak, ranisz mnie. Niezmierzona będzie moja rozpacz, jeśli odmówisz mi prawa do istnienia.”

„Tego nie mogę uczynić, choć chciałbym. To przywilej ignorantów. Nie mogę zaprzeczyć swoim wyborom, bo stałbym się podobny Tobie – praktyczny, amoralny i niewiarygodnie skuteczny. Tylko idiota nie widzi abstrakcji, które mimowolnie powołujemy do życia. Ja niestety widzę Cię, korzystam z Twojej pomocy i staram się być odpowiednio niezależny od Twojego wpływu, jednak widzę że uwolnić się od Ciebie nie zdołam.”

„Chcesz powiedzieć, że zawsze będę Twoja?”

„Chcę powiedzieć, że nie ma ucieczki od tego co dostrzegamy, nie ma doskonałości bez pokusy ideału i nie ma człowieczeństwa bez jego braku – to jest nasza funkcja, a spełnianie jej doprowadza mnie do szału.” – powiedział Arystoteles ciężko opadając na duchu.

„To dobrze. Już dobrze – jesteś jeszcze głodny?”

sobota, 14 kwietnia 2012

Dyktator


Dyktator jest zawsze tak potężny i groźny, jak hojni i ofiarni są ludzie niosący mu zabawki - dary.



Zabawa we władzę jest grą o sumie zerowej. To choroba.
Tym większą ktoś ma władzę, im bardziej kto inny będzie przez nią poniżony.

Każdy przywódca tym bardziej panuje, im jego naród jest bardziej poddany.
Dlatego absolutna władza zakłada absolutne niewolnictwo i całkowity brak wolnej woli.

Nadmierne idealizowanie liderów politycznych dające im prawie nieograniczoną władzę niczym nie różni się od religijnego fanatyzmu. Każdy człowiek jest omylny i zbyt wysokie słupki poparcia dla przywódcy są szkodliwe. Zwłaszcza wtedy gdy do roli hegemona dochodzi mogący zmieniać prawie każdy aspekt życia system demokratyczny.

Nadmierny dyktat jest szkodliwy w każdej przykładowej postaci.
Od zwierzęcego wpływu na mężczyzn seksualności kobiet, po nadmierny wpływ dyktatu mody i konsumpcjonizmu na społeczne aspekty kobiecych zachowań.

Władza jest jak alkohol.

W małych dawkach pozwala na ekspresję i lepszy refleks dzięki rozluźnieniu, tworzy klimat, wyzwala prawdomówność i kreśli optymizm w patrzeniu na przyszłość.
Z każdym kolejnym haustem jednak, staje się ona coraz bardziej histerycznie szczęśliwa, niezauważająca drobiazgów i uwarunkowań negatywnych, zawężająca pole widzenia, ogłupiająca mentalnie i światopoglądowo, generująca konflikty z niczego i na końcu zatruwająca, toksycznie upadlająca człowieka. Nadmierna władza wytarza w brudzie, ośmieszy i pogrąży nawet najwybitniejszego.

Władca upojony władzą unosi się w różowej bańce. Wokół siebie ma samych klakierów i potakiwaczy. Starający się coś od niego uzyskać ciągle karmią mu ego, aż w końcu osiąga ono rozmiar katedry i nie mieści się w już nim samym - odtąd nie może już być samotny, bo do istnienia potrzebuje upodlonego otoczenia i nieustannego poklasku.

Władca przechodzony, zużyty - jest jak wygłodzony alkoholik. Ciągle o władzy myśli i za nią tęskni. Upija się bardzo szybko, już od jednego kieliszka. Byle uznanie, czy choć publiczne wystąpienie wprowadza go w stan w jakim bywał kiedyś. Zupełnie oddzielonego od swoich problemów - wierzącego, że wystarczy pomyśleć, a inni zrobią - kreatora otoczenia który jest piękny i wieczny. Bo dla geniusza wszystko jest możliwe.

Nie ma ludzi, których władza nie psuje, wydajność każdej wątroby jest zawsze taka sama. Różnimy się tylko zdolnością jej absorpcji. Niska samoocena pozwala być normalnym dłużej, bo od mniejszego rozmiaru, ego paść się we władzy zaczyna.

Dyktatora od zwykłego człowieka nic nie dzieli, za wyjątkiem pełni ekspresji płytkich i małych ludzkich wątpliwości, uprzedzeń i dążności.

Dlatego nigdy nie znajdziemy, nie wybierzemy, czy nie wyprodukujemy lepszej ludzkiej władzy niż obecna - bo władza korumpuje i bez znaczenia jest dla niej - jak wyglądał i zachowywał się początkowo kolejny materiał do obróbki.

Lecz na szczęście to nie władza jest problemem - jest efektem przeciwnego zjawiska, braku usamodzielnienia. Władza jest konceptem sztucznym, ludzie wymyślili ją, stworzyli - żeby nie musieć się bać, żeby odpowiedzialnością za wybory obarczyć innych. To dlatego w każdej chwili możemy władzę zmieniać, możemy ją nawet pogrzebać.
Gdyż prawdziwe źródło rozpasania i ekscesów dyktatorów bierze się nie z władzy, lecz z ludzkiego upodlenia. Wynika wprost z faktu, że ludzie tak bardzo głęboko, namiętnie i intensywnie poniżać lubią się sami.

Dopóki nie zrobimy czegoś z tym ostatnim, problemy ze złą władzą będą powracać i nie rozwiąże ich zmiana rządzącej partii, obalenie establishmentu, czy zastrzelenie kolejnego chorego na władzę dyktatora.  

sobota, 7 kwietnia 2012

Rozmowa Ateisty ze Śmiercią



Śmierć: Boisz się?
Ateista: Nie.
Śmierć: Dlaczego?
Ateista: Boga nie ma.
Śmierć: Widzę, że jednak Boga się boisz, dlatego mu zaprzeczasz.
Ateista: Nie zaprzeczam tylko wyjaśniam, Boga nie ma – jest tylko Śmierć. Śmierci się nie boję.
Śmierć: Oto jestem. To dobrze, że mnie jesteś pewien i to dobrze, że boisz się Boga.
Ateista: Nie mogę się go bać, skoro nie istnieje.
Śmierć: Skoro go nie ma, to dlaczego zaprzeczyłeś jego istnieniu w swoim pierwszym zdaniu? Jaki sens zaprzeczać czemuś co nie istnieje?
Ateista: Nie zaprzeczam, tylko wyjaśniam swoje poglądy w obliczu Śmierci.
Śmierć: „Boga nie ma” – takie są twoje poglądy?
Ateista: Tak.
Śmierć: Czyli wierzysz, że Boga nie ma?
Ateista: Tak.
Śmierć: Jak silna jest twoja wiara?
Ateista: To nie jest wiara, ja w nic nie wierzę.
Śmierć: Skoro to nie jest wiara, to znaczy że nie wierzysz w swoje poglądy?
Ateista: To nie są moje osobiste poglądy. One są prawdą obiektywną, dlatego nie są wiarą lecz twierdzeniem, kwintesencją natury, prawem fizyki. Nie są podparte moją wiarą, lecz przekonaniem o ich słuszności.
Śmierć: Czyli jest to twierdzenie?
Ateista: „Boga nie ma” – to jest twierdzenie naukowe.
Śmierć: Twierdzenie naukowe? Czym ono się różni od zwykłego twierdzenia?
Ateista: Jest podparte nauką, a nie wiarą.
Śmierć: Nauka jest lepsza od wiary?
Ateista: Nauka jest znacznie lepsza od wiary. Nauka jest prawdą, a wiara złudzeniem.
Śmierć: Czym nauka różni się od wiary?
Ateista: Nauka podparta jest dowodami naukowymi, nauka jest uzasadniona, a wiara nie. Wiara powoduje, ciągle wiele zła, bo jest pozbawionym uzasadnienia zabobonem.
Śmierć: Czy masz jakieś dowody na brak istnienia Boga?
Ateista: Nie, ale nie o to chodzi.
Śmierć: Czyż twierdzenie, które nie jest podparte dowodami, nie jest wiarą?
Ateista: Niektóre twierdzenia nie potrzebują dowodów, aby były prawdziwe, ponieważ wynikają one z ogólniejszych naukowych zasad.
Śmierć: Z jakiej ogólnej zasady wynika brak istnienia Boga?
Ateista: Z Brzytwy Ockhama, czyli podstawy myślenia naukowego, która mówi, że „nie należy mnożyć bytów ponad miarę, a prostsze wyjaśnienie jest zwykle prawdziwe.”
Śmierć: Co dokładnie w tym stwierdzeniu odnosi się do Boga?
Ateista: To proste, jeżeli nie mam na coś dowodów naukowych to w to nie wierzę, a na istnienie Boga nie ma żadnych naukowych dowodów. Nie będę więc uważał, że istnieje byt, który jest zbędny.
Śmierć: Skąd wiesz, że Bóg jest zbędny?
Ateista: Dla mnie jest zbędny, ponieważ nie ma dowodów na jego istnienie.
Śmierć: Co, jeśli takie dowody istnieją, a ty ich po prostu nie znasz?
Ateista: Takie dowody nie mogą istnieć, ale nawet jakby istniały, a ja bym ich nie znał, to jako naukowiec mam pełne prawo zaprzeczać istnieniu Boga.
Śmierć: Jesteś naukowcem?
Ateista: Nie, ale o Bogu i religii, myślę w sposób naukowy. Szukam dowodów istnienia takich zjawisk, jeśli ich nie ma to nikt mnie nie przekona, że Bóg istnieje.
Śmierć: Ktoś cię do tego przekonywał?
Ateista: Różni, religijnie zacietrzewieni osobnicy. Nie chcę o tych wariatach rozmawiać.
Śmierć: Uważasz ich za wariatów?
Ateista: Tak, bo wierzą w coś na co nie ma dowodów.
Śmierć: Co jeśli wiedzą oni o tym więcej niż ty, mają zestaw nie znanych tobie dowodów na istnienie Boga?
Ateista: Jakby jakieś mieli, to użyliby ich do przekonania mnie do swojej religii. Na tej podstawie wiem, że takie dowody nie istnieją, bo nie mogą istnieć.
Śmierć: Na pewno nie mogą istnieć?
Ateista: Nie mogą istnieć.
Śmierć: Skąd wiesz?
Ateista: Po prostu wiem, to wynika z logicznego rozumowania. Gdyby taki byt istniał i na wszystko wpływał, to dałoby się ten wpływ bardzo łatwo zmierzyć. Im większy byt, tym jego wpływ łatwiej wykryć. Dowodów działania Boga nie ma, a więc Bóg nie istnieje.
Śmierć: Czyli Bóg nic nie robi, co byś mógł ujrzeć.
Ateista: Gdyby Bóg istniał, wiedziałbym na pewno o jego istnieniu, bo pojawiłyby się dowody.
Śmierć: Czyli Bóg robiąc coś, automatycznie produkuje dowody swojego istnienia i nie może działać niepostrzegany przez ludzką naukę?
Ateista: Gdyby Bóg istniał, jakieś dowody na pewno by się pojawiły. Bóg nie może ukrywać się przed naukowcami wiecznie – wiedziałbym o Nim gdyby istniał.
Śmierć: Naukowcy są sprytniejsi od Boga, w rezultacie On na pewno nie zdoła się przed nimi ukryć?
Ateista: Nie przekręcaj moich słów. Naukowcy nie mogą być sprytniejsi od czegoś czego nie ma.
Śmierć: To dobrze, że Boga tak łatwo wykryć, dzięki temu wiemy na pewno o jego braku istnienia.
Ateista: Ja wiem to na pewno. Nie może istnieć byt, którego nie da się zmierzyć i zbadać naukowo. Dlatego na pewno nie istnieje Bóg. To nie jest mój osobisty pogląd, to nie jest wiara – to fakt.
Śmierć: Skąd wiesz, że to fakt?
Ateista: To jest fakt naukowy, więc jest to fakt potwierdzony, potwierdzony jest Brzytwą Ockhama.
Śmierć: Brzytwa Ockhama to twierdzenie naukowe?
Ateista: Jak najbardziej.
Śmierć: Skąd wiesz, że jest prawdziwe, masz jakieś dowody?
Ateista: Co masz na myśli, przecież ta zasada sprawdza się na każdym kroku, dzięki niej i braku mnożenia bytów ponad miarę mogła powstać nauka, a nie jakaś religijna teologia mówiąca o demonach, aniołach i duchach. Dzięki Brzytwie Ockhama wiemy, że świat poznaje się dzięki doświadczeniom naukowym, z nich wyciąga się ogólne wnioski, następnie tworzy się na ich podstawie teorię i dzięki konkurencji wyjaśnień danego zjawiska, wybiera się najlepsze z nich, aby wpisać je do paradygmatu naukowego. Dzięki temu wzrastamy w siłę i stajemy się bezpieczniejsi, ewoluujemy od patrzenia na rzeszę dawniej tajemniczych zjawisk, jak na przykład elektryczności – by w rezultacie widzieć konsekwencje przepływu elektronów, ich zachowanie zaś wynika ze sprawdzonej teorii naukowej. Jesteśmy w stanie przewidzieć jakościowe i ilościowe skutki działań, a także dokonywać odkryć na podstawie wniosków z teorii naukowych, bez konieczności przeprowadzenia doświadczeń, to poszerza nasze możliwości twórcze, poszerza nasze perspektywy i właśnie dzięki nauce wszyscy jesteśmy tak ważni i potężni.
Śmierć: Już spokojnie, nie unoś się tak. Czyli chcesz powiedzieć, że Brzytwa Ockhama często się sprawdza?
Ateista: Ona zawsze się sprawdza.
Śmierć: A więc nauka powstała zgodnie z twierdzeniem: że „zwykle prostsze wyjaśnienie jest prawdziwe.”
Ateista: Dokładnie i dlatego wolę myśleć o elektryczności kumulującej się w chmurach, a nie o Zeusie rzucającym pioruny na Ziemię.
Śmierć: A co w sytuacji gdy prostsze wyjaśnienie nie jest prawdziwe?
Ateista: Czasami się tak zdarza, dlatego Brzytwa Ockhama mówi, że „zwykle”, a nie „zawsze” – prostsze rozwiązanie jest prawdziwe.
Śmierć: Co jeśli Bóg należy do takich wyjątków?
Ateista: Nie ma na to żadnych dowodów.
Śmierć: Czy wszystkie wyjątki mają dowody?
Ateista: Oczywiście, stąd wiemy, że są wyjątkami i możemy odejść od ogólnej zasady o prostszym wyjaśnianiu zjawisk.
Śmierć: Jak pojawiają się te dowody?
Ateista: Coś okazuje się być prawdą w wyniku doświadczenia, a gdy okaże się jeszcze, że ta prawda jest skomplikowana, wtedy musimy zaakceptować taki stan faktyczny, porzucając prostsze wyjaśnienie.
Śmierć: Czyli, abyś przyznał że Bóg istnieje musiałbyś zobaczyć dowody, że jest on właśnie takim wyjątkiem w Brzytwie Ockhama, która to zasada istnienie wyjątków dopuszcza.
Ateista: Właśnie, a ponieważ dowodów nie ma, to sprawa Boga jest zamknięta – do wyjątków na pewno nie należy.
Śmierć: Jaki dowód na istnienie Boga, by cię przekonał?
Ateista: Nie ma dowodów na istnienie Boga, sprawdzałem. Nie ma dowodów na istnienie Boga z definicji, ponieważ On nie istnieje.
Śmierć: Czyli nie ważne jak wielki i znaczący byłby to dowód i tak by cię on nie przekonał.
Ateista: Boga nie ma, a wszystko można wyjaśnić naukowo. Dlatego jakby się jakiś dowód pojawił, to bym czekał aż komuś uda się to zjawisko wyjaśnić naukowo, bez Boga, nawet jakby musiało to zająć wiele czasu.
Śmierć: Jak wiele czasu?
Ateista: Aż do skutku, tyle ile trzeba – aż do spotkania ciebie, aż do Śmierci.
Śmierci: Stoisz przed moim obliczem, a jeszcze nie wyjaśniono naukowo wszystkich zjawisk w tym Wszechświecie.
Ateista: Nauka jeszcze nie zdążyła, ale nauka jest bliska stworzenia „Teorii Wszystkiego” – ja tego nie dożyję, ale nadejdzie czas ostatecznego pozbycia się wszystkich irracjonalnych z definicji religii i triumfu ateizmu, tą świętą misję będą kontynuowali inni naukowcy.
Śmierć: Świętą?
Ateista: Tak mi się powiedziało. Ważne jest tylko, że nauka wyjaśni kiedyś wszystko co istnieje, a czego nie wyjaśni, temu istnieć zabroni. Kiedyś nauka Bogu istnieć po prostu zabroni.
Śmierć: Jesteś przekonany, że naukowcom się to uda?
Ateista: Tak.
Śmierć: Masz na to jakieś naukowe dowody?
Ateista: Nie. Nikt nie zna przyszłości. Ostateczny triumf nauki, a więc odkrycie oraz zbadanie wszystkiego co istnieje, to misja i powołanie, każdego inteligentnego gatunku – że nie przyjdzie jakiś kataklizm, który cofnie nas w rozwoju i że nam się to wszystko uda – w to akurat wierzę.
Śmierć: Do wymarzonego przez ciebie momentu, czyli do chwili triumfu tworzonej przez człowieka nauki nad Bogiem, nie będzie jednak można definitywnie zaprzeczyć istnieniu Boga. Dlaczego więc obecnie Ty – umierający człowiek, przy całej niedostrzeganej przez naukę sferze efemerycznych zjawisk, tak bardzo zaprzeczasz istnieniu Boga?
Ateista: Nie zaprzeczam, nie mogę zaprzeczać bytowi, który nie istnieje. Ja zabraniam istnieć Bogu, wspiera mnie nauka, Brzytwa Ockhama.
Śmierć: Co, gdyby Bóg był wyjątkiem, który przecież twoja Brzytwa dopuszcza, co wtedy zrobisz bez wsparcia nauki – co zrobisz bez wsparcia swojego Boga?
Ateista: Wtedy będę stał sam. Silny jest najsilniejszy kiedy stoi sam. Nawet jeśli nie będzie wspierała mnie nauka, nie wmówisz mi istnienia Boga! Jeśli to konieczne będę krzyczał samotnie na szczycie góry, zaprzeczając istnieniu Boga!!
Śmierć: To zadziwiające. Spokojnie – już dobrze. Zaraz ogarnie cię wieczny spokój, lecz zanim odejdziesz mam do ciebie jeszcze jedno pytanie. Człowieku nauki, powiedz mi proszę – co sprawia, że w obliczu Śmierci masz tyle hartu ducha, co dodaje ci tyle siły?
Ateista: Nie wiem, to chyba kwestia siły mojej wiary.

Zbigniew Galar

Wersja PDF: