niedziela, 25 marca 2012

Tragiczne piękno Greenland


Wszystko zaczęło się od bardzo krnąbrnego Wikinga, który narobił sobie wielu wrogów w kraju ojczystym. Chcąc uciec przed brakiem możliwości rozwoju w Norwegii, wyruszył ku Islandii. Dalekiej kolonii ludów nordyckich, na której życie i odkrycia dopiero się zaczynały. Zasiedlono ją bowiem całkiem niedawno, raptem ponad sto lat wcześniej w 863 roku, a masowe osadnictwo było jeszcze na wczesnym etapie rozwoju.

Cała wyspa posiadała około kilkunastu tysięcy mieszkańców. Zmierzali tam jednak wszyscy poszukiwacze przygód. Ci, których los skazał na konieczność ucieczki z cywilizowanego świata albo których ku nowemu pograniczu, gnała odwieczna tęsknota poznawania i testowania samego siebie, w trudnych warunkach i ciężkich sytuacjach.

Tam było ważne jakim się jest człowiekiem, nasza przeszłość i urodzenie miało drugorzędne znaczenie. Na pograniczu liczyła się pragmatyczność i praktyczność – nigdy konwenanse i uwarunkowania kulturowe. Kultura na każdym dopiero co opanowanym terenie, jest bardzo uboga i nie determinuje sukcesów i ludzkich porażek. Nie liczą się pozycje w układach społecznych i dopasowanie do zwyczajów, lecz proste i praktyczne zdolności sprawnego działania i kreatywnego tworzenia rozwiązań w niesprzyjających warunkach, ciągle zmieniającej się aury dzikości i tajemniczości, jaka nas zwykle na pograniczu otacza.


Wiking Thorwald popełnił w Norwegii zabójstwo, dlatego musiał uciekać i przybył na ten odległy ląd – Islandię. Najlepszą ziemię tego lądu rozdzielono już przed około siedemdziesięciu laty, dlatego przypadł jemu i jego 10 letniemu synowi Erykowi w udziale, bardzo ubogi teren. Po śmierci ojca Erykowi udało się co prawda, przez małżeństwo, objąć władanie nad dużo lepszym gospodarstwem, ale jego odziedziczona po ojcu awanturniczość sprawiła, że również po zabójstwie, musiał uciekać z rodzinnych stron jak przed laty jego ojciec. Decyzją lokalnego sejmu został on wygnany z Islandii, na trzy lata.

W obliczu konieczności, Eryk podjął decyzję wiekopomną. Postanowił w tym czasie wsławić się i odszukać mityczny zachodni ląd widziany przez Gunnbjorna, syna Ulfa Krake, jakieś osiemdziesiąt lat wcześniej około roku dziewięćsetnego (zwany Wyspą Gunnbjorna). Wyruszył więc swoim statkiem na zachód, obiecując powrócić jak tylko uda mu się odnaleźć nieznany kraj, na niebezpiecznych wodach Północnego Atlantyku.

Na wiosnę 982 roku Eryk Rudy rozpoczął wyprawę, która na zawszę zmieniła historię odkryć geograficznych. Płynąc na zachód odnogą prądu zatokowego sprzyjał mu los i w kilka dni podróży, odkrył największą wyspę świata (mniejszą tylko od kontynentu Australii). Szczęście jego polegało na tym, że prądy i wiatr zapędziły go do zachodnich wybrzeży, a nie do niegościnnych pokrytych krą i lądolodem wschodnich obszarów wyspy.


Na zachodnich wybrzeżach dzięki dobroczynnym oddziaływaniom ciepłych wód Golfsztromu, które podnosiły średnią zimową temperaturę z minus 30 stopni do zaledwie minus 5, mógł on zobaczyć zielone łąki fiordów, za którymi w oddali wznosiły się groźne lodowe ściany grubego na kilkaset metrów, drugiego co do wielkości lodowca świata.

Eryk Rudy zużył całe trzy lata swojego wygnania, poznając i badając tę nową krainę. Klimat przełomu tysiącleci był nieco cieplejszy, dlatego lodowa wyspa była przy wybrzeżu, cała skąpana w zieleni łąk i kolorach kwiatów. Wiking skrupulatnie wybierał nadające się do osadnictwa tereny. Badał które z fiordów nadają się na port, czyli które najbardziej ogrzewane są ciepłym prądem zatokowym, pozostając najdłużej wolne od lodu. Jako odkrywcy, przysługiwał mu zaszczyt i przywilej nazwania nowej wyspy. Z powodu wielkiej ilości połaci lądu pokrytych zielenią, lecz głównie zapewne z powodu dobrej reklamy, nazwał tą wyspę Grenlandią, czyli „zielonym lądem”.


Po powrocie z wygnania Eryk ze szczegółami opowiedział w Islandii, jakiego odkrycia dokonał i zapewniał, że zielona kraina nadaje się do zamieszkania. W rezultacie poważania jakiego dorobił się w ciągu swojego dotychczasowego życia, w prawdziwość jego słów nie zwątpiono i w kolejnym roku na Grenlandię z Islandii, wyruszyła wielka wyprawa osadnicza.

Na 25 okrętach Wikingów ku nowej ziemi płynęło około 700 ludzi z dużą ilością bydła domowego, sprzętu i narzędzi. Niestety z powodu złej pogody, część statków musiała zawrócić, część przeciążonych towarami i ludźmi jednomasztowców Wikingów, o niskich burtach dostosowanych do wioseł, nie sprostała trudom podróży i zatonęła. W rezultacie do Grenlandii w miejsce uprzednio wybrane przez Eryka na osadę, dotarło tylko 14 okrętów. Było to około 400 ludzi.


W nowym miejscu można było hodować bydło, można było łowić ryby. Żywność więc była łatwa do zdobycia. Co prawda na tej ziemi nigdzie nie znaleziono tak potrzebnych Wikingom bogatych rud żelaza, ale można było spróbować działalności handlowej, aby pozyskiwać potrzebną broń i narzędzia. W okolicy było bowiem mnóstwo narwali, których trzosy wkrótce stały się głównym produktem eksportowym wyspy – zachwalano je jako zęby tajemniczego jednorożca – tylko Grenlandia posiadała na nie monopol. Wkrótce usłyszała o nich i potrzebowała tego towaru cała Europa. Zęby morsów z kolei, nazywano kością słoniową północy, bo wyroby z nich były uważane za pełnowartościowy jej zamiennik.

Oprócz zębów morsów, na starym kontynencie wysoce ceniono także sokoły grenlandzkie. Były to ptaki przyzwyczajone do życia w niezwykle srogich i trudnych warunkach dalekiej północy. Dlatego aby przeżyć musiały dopracować zdolności łowieckie do perfekcji. Żaden inny gatunek sokoła nie nadawał się więc tak dobrze do polowań, nie miał takich umiejętności – płacono przez to za nie zawsze najwyższe ceny.


Można więc powiedzieć, że perspektywy rozwoju Grenlandii były obiecujące. Dwa główne towary eksportowe pozwoliły na zdobywanie wszystkiego innego co było trzeba. Tysiąc lat temu na tej wyspie można było cieszyć się cieplejszym klimatem, niż można by było się tego spodziewać po tej szerokości geograficznej.

Kolonia Grenlandzka dobrze się rozwijała i wkrótce dorobiła się dwóch oddzielnych osad, a nawet stolicy z siedzibą biskupa. Stolicę w najlepszym klimatycznie miejscu wyspy, założył jeszcze podczas swojego trzyletniego wygnania Eryk, nazywając ją Gardar.

Jednego jednak na Grenlandii nie było – drzew. Ten fakt zaważył później na dalszym losie mieszkańców tego skrawka lądu, pozornie atrakcyjnego i sprzyjającego rozwojowi osadnictwa.

„Zwierciadło królewskie” – podręcznik nauki książąt nordyckich z 1225 roku, tak pisze o sposobie życia Grenlandczyków:
Co się tyczy twego pytania, czy istnieje tam jakaś uprawa zbóż, to sądzę że kraj ten mało tylko odnosi z niej korzyści. Są tam jednak ludzie, i to uchodzący za najznakomitszych i najpotężniejszych, którzy dla próby uprawiają zboże. Ale ogół ludności tego kraju nie wie, co to jest chleb, i jeszcze nigdy chleba nie widział...
Opowiadają, że w Grenlandii rośnie dobra trawa, że są tam dobre i wielkie gospodarstwa. Ludzie mają wiele bydła i owiec, wyrabiają duże ilości masła i sera i tym się przeważnie żywią, a poza tym mięsem i dziczyzną wszelkiego rodzaju, mięsem reniferów, wielorybów i fok i mięsem niedźwiedzim. W taki sposób żywią się ludzie w tym kraju...”


Co zadziwiające ten sam dokument, mający uświadamiać książęta w wiedzy o świecie, doskonale przekazuje i uczy o sposobie myślenia dawnych odkrywców. O istnieniu tej iskierki ciekawości, której dzisiaj w człowieku tak bardzo brakuje:
Co się tyczy twego pytania, czego ludzie w tamtym kraju szukają albo dlaczego żeglują tam, wystawiając swe życie na tak wielkie niebezpieczeństwo, to trojaka kusi ich do tego skłonność człowieka.
Pierwszą jest chęć walki i sławy, gdyż taka jest natura ludzka, by dążyć tam, gdzie czyha wielkie niebezpieczeństwo i przez to stać się sławnym.
Drugą jest żądza wiedzy, gdyż leży również w naturze człowieka odkrywać i badać rzeczy, o których słyszy, i przekonać się, czy są takie, jak mu je przedstawiono, czy też nie.
Trzecią jest chęć zysku, gdyż ludzie wszędzie szukają dóbr, gdy dowiadują się, że gdzieś otwiera się możliwość zysku, choćby to było połączone z wielkimi niebezpieczeństwami.”


W czasach swojej świetności ludność Grenlandii liczyła około trzech tysięcy osób. Wikingowie utrzymywali się w dobrym zdrowiu w zimie, posiadając głównie krowy, około dwudziestu na gospodarstwo, ponieważ przetwory mleczne wyrabiano na miejscu, bez konieczności wychodzenia z domu, przez długie 220 dni chłodów.

Zgromadzenie odpowiedniej ilości siana dla bydła, w trakcie krótkiego lata, było głównym wysiłkiem jaki podejmowali tutejsi mieszkańcy. Dietę ludzi wzbogacano rybami, a dietę bydła uzupełniano odpadkami rybnymi. Największa zagroda Gardaru posiadała miejsca na ponad setkę zwierząt. Utrzymywały one władze osiedla, w tym biskupstwo, którego siedzibę i murowane grube mury katedry odkryli Duńczycy, którzy w wiele lat później w XX wieku, prowadzili na tej ziemi badania archeologiczne.


Wraz z rozwojem kolonii powstało drugie osiedle, nieco mniejsze w północnej części wyspy. Ułatwiała ona pozyskiwanie trzosów morsów i narwali, liczniej występujących na północnych wodach Atlantyku. Grenlandia prowadziła z konieczności bardzo intensywną wymianę handlową z Europą, w zamian za drewno i narzędzia, oferując przybyłym tu żeglarzom:
obok masła, sera i wełny także grenlandzkie sukna, które w Europie północnej były przez długi czas bardzo poszukiwane, oraz skóry białych i niebieskich lisów, skóry niedźwiedzie, zęby morsów, narwali i wreszcie skóry morsów (…) Bardzo poszukiwanym artykułem były też grube liny sporządzane ze skóry morsa. Głównym targowiskiem tego towaru była od dawna Kolonia nad Renem; stamtąd liny do kotwic i żagli ze skóry grenlandzkich morsów rozchodziły się po całej Europie.” – jak informuje doskonała książka Paula Herrmanna „Siódma minęła, ósma przemija.”, która jest w swojej esencji historią logistyki ludzkości.

Z powodu nieatrakcyjnych kursów wymiany, Grenlandczykom brakowało ciągle żelaza na którego wytopie opierała się ich gospodarka. Wkrótce jednak udało im się odnaleźć niewielkie pokłady rudy darniowej, powierzchniowej. To spowodowało nasilenie się kolejnego problemu. Niestety każdy wytop metali, wymaga zużycia dużych ilości węgla drzewnego, którego wyrób wymusza spalenie ogromnych ilości drewna. Ostatecznie więc pierwszą potrzebą Grenlandczyków było źródło energii, czyli drewno.


Z tym największym i podstawowym problemem egzystencjalnym, Grenlandczycy poradzili sobie odkrywając Amerykę Północną, na 492 lata przed pierwszą wyprawą Kolumba. Wszystkiego jak zwykle dokonano prawie przypadkiem, wspomagając go nieco ludzką potrzebą odkrywania i poszukiwania nowych miejsc do życia i działania.

Jakiś czas po zbudowaniu osady Gardar, na dwór Eryka Rudego w Grenlandii przybył Bjarni, który zapuścił się na wody grenlandzkie w poszukiwaniu rodziców. Pod jego nieobecność bowiem przyłączyli się oni do wielkiej wyprawy 25 okrętów, które z Erykiem wypłynęły do Greenland.

Bjarni przywiózł ze sobą na zieloną wyspę niezwykłą relację ze swojej podróży. Opowiadał o dalekim kraju zachodu, który widział z pokładu swojego statku. Płynąc do Grenlandii wpadł bowiem w sztorm, który rzucił go zbyt daleko na zachód. Na nowej ziemi jednak nie lądował, ponieważ wiedział, że nie może to być Grenlandia, do której zmierzał.

Zafascynowany opowieścią i brakiem dokładniejszego opisu nowego lądu, syn Eryka Leif zdecydował się wyruszyć dalej. Udało mu się namówić do nowej wyprawy także swojego ojca, ale w drodze na przystań koń jego potknął się, przez co Eryk Rudy zranił się w nogę. Potraktował to wydarzenie jako omen, znak i ostrzeżenie, więc powiedział do syna:
Nie jest mi już sądzone, bym odkrył dalsze kraje, prócz tego w którym teraz żyjemy. Nie będziemy już razem wyruszać w podróż.”


Leif sam więc wypłynął w dalszą drogę, która zaprowadziła go do krainy lesistej, z rzekami pełnymi łososi i z dziko rosnącymi krzewami winnymi, których winogrona były bardzo odpowiednie jako ładunek dla jego statku. Syn Eryka Rudego dotarł w swojej pierwszej wyprawie na zachód, do bogatych okolic dzisiejszego Martha's Vineyard, na kontynencie amerykańskim. Z powodu dużej ilości wszędzie rosnących dzikich krzewów winogron, Leif nazwał te przyjazne klimatem i bogactwem ziemie – Winlandią, czyli „krajem wina.”

Duża ilość drewna sprzyjała osiedleniu się, dlatego Leif zbudował na czas zimy pierwszą europejską osadę na terenie Winlandii Leifbudir. W kolejnym roku powrócił do Grenlandii, opisując morską drogę do nowej żyznej krainy. Jego brat Thorwald wyruszył jego śladem w rok później prawdopodobnie w 1002 roku, aby powtórzyć i poszerzyć dokonania brata.


Niestety zginął ugodzony strzałą indiańską, na zawsze już przypieczętowując złą dla Wikingów sławę tej krainy. Miejscowi mieszkańcy mieli przewagę liczebną oraz technologiczną, ponieważ wczesne kultury kamienne dużo szybciej i łatwiej wytwarzały narzędzia i broń, od uzależnionych od wydobywania metali Wikingów. Do opanowywania przyrody żelazo było dużo lepsze, ale do walk pomiędzy ludźmi pozbawionymi zbroi, równie dobrze nadawały się kamienne siekiery, włócznie i prymitywne strzały.

Dlatego Winlandia, mogła być dla grenlandzkiej osady źródłem zaopatrzenia w drewno i miejscem odwiedzin, ale nie trwałego osadnictwa. Do tego trzeba było zorganizować dużo większą wyprawę, która byłaby zdolna do wyparcia natywnych mieszkańców z ich ziem i utrzymania nowego terytorium. Taki proces rozpoczął się dopiero w pół tysiąca lat później.

Przez to w 1000 roku naszej ery Ameryka Północna została odkryta i oficjalnie nazwana Winlandią – „krajem wina”, stając się jednocześnie stałym źródłem zaopatrzenia w drewno dla Grenlandii.

Annały islandzkie biskupa ze Skalholt z roku 1347 potwierdzają to niezbicie:
Przybył tu także okręt z Grenlandii, jeszcze mniejszy niż małe statki islandzkie. Zatrzymał się u wejścia do Straumfjordu i nie miał kotwicy. Znajdowało się na nim siedemnastu ludzi, którzy wybrali się do Kraju Marchii, ale burza zapędziła ich tutaj.”

Warto tutaj nadmienić, że w zachodniej Europie Amerykę Północną zwano Krajem Marchii, a nie Winlandią jak nazywali ją głównie Grenlandczycy.


Mieszkańcy Grenlandii byli, bo musieli być bardzo praktycznymi ludźmi. Dlatego aby polepszyć swoje kontakty z Europą i dodać jeszcze jeden argument dla utrzymywania ożywionego handlu, od którego tak zależeli – przyjęli oni wiarę Chrześcijańską. Odkąd syn Eryka Rudego Leif zaprowadził zwyczaje nowej wiary na łąkach Grenlandii, Grenlandczycy stali się owieczkami bożymi, nad którymi opiekę powinni sprawować ludzie kościoła.

Papież wysłał więc biskupa na te ziemie. W szczytowym okresie rozwoju Grenlandii, biskupi grenlandzcy odbywali również podróże do Winlandii, odwiedzając najbardziej na zachód wysunięte tymczasowe przyczółki zaopatrzeniowe Wikingów. Do czasu aż jeden z nich przypłacił to życiem, ginąc z indiańskiej ręki, przez co biskupi nie opuszczali już terenu wyspy.

Mieli się tam czym opiekować. W samej Grenlandii było szesnaście kościołów. Cztery z nich w północnej osadzie wyspy, reszta w stolicy Gardar. Tam też mieściło się murowane biskupstwo, obok niego kościół katedralny z oknami ze szkła i dwa klasztory, jeden męski, drugi żeński. Duża liczba ludzi wiary, czyli zakonników, najlepiej informuje o ówczesnym bogactwie i zdolności do utrzymywania się na wysokim poziomie życia osady Wikingów grenlandzkich.

Co więc zadecydowało o upadku kolonii i całkowitym wyludnieniu tej dobrze prosperującej osady?


Pierwsze ostrzeżenie dla Wikingów pojawiło się dość wcześnie, przyszło razem z fokami około 1300 roku. Wtedy to Eskimosi zaczęli posuwać się na południe, wraz z wędrówką fok spowodowaną zmieniającymi się warunkami temperaturowymi. Klimat zaczął się ochładzać. Przybycie w dużej liczbie dzikich ludów z północy, doprowadziło do splądrowania i zniszczenia, mniejszej z dwóch osad grenlandzkich.

Eskimosi zwani przez Wikingów Skraelingami, byli dużo lepiej przystosowani do życia w warunkach ochłodzenia. Ich kultura pozwalała im przetrwać. Ich mądrość przekazywana z pokolenia na pokolenie, umożliwiała przeżycie tam, gdzie były foki. Tej tajemnej wiedzy pozbawieni byli Wikingowie, oni do życia potrzebowali dużo więcej, drewna, żelaza, a do jedzenia ziół zawierających witaminy, produktów mlecznych, ryb, mięsa owiec i co najważniejsze trwałego i ocieplonego zimowego schronienia.


Na nieubłagane i ciągle postępujące ochłodzenie klimatu, nałożyły się sprawy natury politycznej, czyli wojna handlowa króla Norwegii z Hanzą w Europie, jak informuje „Siódma minęła, ósma przemija”:
Na mocy przywileju króla Norwegii Eryka VI prawo do handlu z Grenlandią, otrzymali w 1294 roku wyłącznie kupcy norwescy, przede wszystkim kupcy z Bergen. Wszystkim innym zabroniono wypraw do Grenlandii. Odnosiło się to w szczególności do kupców hanzeatyckich, ale w praktyce ograniczenie to wywarło wpływ także na handel własnego kraju. (…) Zakazano podróży do Grenlandii bez zezwolenia królewskiego; nie wolno też było uprawiać z nią handlu bez specjalnej licencji. Utworzono w ten sposób stanowisko monopolistyczne Korony...”, która wysyłała co roku na wyspę tylko jeden statek, tzw. „nawę grenlandzką”.

Konsekwencje tych wydarzeń zupełnie zablokowały handel, co przypieczętowało los dzielnych Wikingów grenlandzkich. Katastrofa nawy w 1369 sprawiła, że uznano podróże na groźne wody Północnego Atlantyku za zbyt niebezpieczne. Wyroby Grenlandczyków nie były warte ryzyka. Od tej pory żaden statek nie pojawiał się już na tych wodach.

Po ustaniu kursów królewskiego statku, zakazu handlu z Grenlandią nie tylko nie zniesiono, lecz również go zaostrzono. Paul Herrmann pisze:
Król ustanowił karę śmierci za uprawianie jakiejkolwiek nielegalnej komunikacji z Grenlandią, a gdy w roku 1389 burza zapędziła tam kilku marynarzy, omal nie zostali ścięci. Unia kalmarska z 1397 roku, która pod względem prawno-państwowym usankcjonowała dominujące stanowisko polityczne Danii wśród państw skandynawskich, spowodowała ostateczny upadek oficjalnej linii żeglugowej z Grenlandią. Duńczykom, jeszcze bardziej niż Norwegom, daleka kolonia grenlandzka wydawała się końcem świata. Toteż królowa duńska Małgorzata nie starała się o ponowne ożywienie handlu z Grenlandią.”


Pod koniec XIV wieku klimat zaczął się więc ochładzać, Eskimosi zaczęli przybywać z północy i jako lepiej przystosowani do nowych warunków chłodu, nasilali swoje ataki na grenlandzki przyczółek Wikingów.

Ci dzielni przybysze z Europy, nie mogli już tu dłużej pozostawać. Część z nich nauczyła się więc od Skraeligów, jak przetrwać i wywędrowała na północ za fokami i tranem, przyjmując styl życia Eskimosów. To dlatego wielu z nich ma do dzisiaj nordyckie rysy. Inni wywędrowali do Vinland, czyli Winlandii, mieszając się z lokalną indiańską kulturą kamienia łupanego.

Dla tych co pozostali Grenlandia okazała się śmiertelną pułapką. Tradycjonaliści starali się żyć na tych ziemiach, tak jak ich ojcowie hodując bydło, co skazało ich na powolną i okropną śmierć z niedożywienia. Dla nich dawne piękno tych zielonych łąk, okazało się tragiczne, bo kiedy życie stało się już nie do zniesienia, byli pozbawieni materiałów, z których można by zbudować ewakuacyjne łodzie.


Drewno przywożone z Winlandii było w stanie surowym i nie na wiele się przydawało, bo musiało być pocięte na deski, które szkutnicy zbijali dopiero metalowymi gwoździami. Dlatego możliwości ucieczki z wyspy, uzależnione były od towarów przywożonych z Europy, takich jak gwoździe. 

Jak dowiadujemy się z wstrząsającej książki Paula Norlunda „Osiedla Wikingów w Grenlandii” z 1937 roku, prowadzącego na tych terenach w 1921 roku prace wykopaliskowe – koniec bytności europejczyków na tej wyspie, był po prostu straszny.

Nie wszyscy wycofali się na czas. Niektórzy widać liczyli na poprawę warunków, ponowne ocieplenie klimatu. Czy choćby na przybycie w końcu statków handlowych z Europy. Decyzja o pozostaniu okazała się niestety dla tych ludzi tragiczna w skutkach.

Po współczesnej analizie szkieletów europejskich mieszkańców Grenlandii, możemy odtworzyć koszmar, jaki przeżywali ostatni przedstawiciele rodu odkrywców i zdobywców, tej niegdyś dużo bardziej zielonej i cieplejszej wyspy (niż w połowie drugiego tysiąclecia naszej ery).

Kilka suchych i chłodnych lat ograniczyło zbiory zboża potrzebnego do hodowli krów. Pomór bydła z kolei, oznaczał ograniczenie zdolności do wytwarzania przez kolonię mleka i sera, którymi głównie żywiono się podczas zimy. Jedzenie ryb nie dostarczało kolonistom wszystkich witamin, dlatego dietę wzbogacano o kilka gatunków traw, ale również ich, wraz z ochładzaniem klimatu było w okolicy coraz mniej.

Ochładzający się klimat drastycznie zmniejszał zbiory zboża. Głód wśród bydła spowodowany brakiem paszy, zbierał wśród zwierząt coraz większe żniwo i powodował, że w długiej zimie głód dotykał także mieszkańców, bo krowy nie dawały dość mleka. To doprowadziło do lawinowego pogarszania się warunków bytowania żyjących tu ludzi. Coraz słabsi i bardziej chorowici mieszkańcy byli coraz mniej odporni na ciosy.

Znalezione w XX wieku szkielety ostatnich mieszkańców Gardaru były zdegenerowane. Prawie wszystkie były karlego wzrostu. Ludzie ci byli przeraźliwie niedożywieni, rachitycznie, wykoślawieni i zniekształceni. Większość z nich nie dożywała nawet dwudziestu lat. Ciągnąca się przez pokolenia coraz większa nędza sprawiła, że tutejsza ludność była częściej rządzona przez niedoświadczone młode osoby. Decyzje podejmowane były przez nastolatków, co pogarszało tylko sytuację.

Znalezione szkielety pokazują konsekwencje. Zmiany chorobowe w szczękach znalezionych szkieletów spowodowały, prawie zupełne starte zęby. Szkliwo tych skrajnie głodnych ludzi zniszczyło wieloletnie odżywianie się pokarmem roślinnym, takim jak trawy i korzonki, mocno zanieczyszczonym piaskiem i żwirem.

Ostatnie pokolenia były już niezdolne do prokreacji. Wskazywały na to zwężenia miednicy, prowadzące do niepłodności kobiet. Pod koniec wszyscy cierpieli na chorobliwą słabość ramion i nóg, posiadali też karli wzrost i większość z nich umierała jeszcze będąc dziećmi.

Ta smutna historia pokazuje, że bez odpowiedniej technologii nie wystarczy sama dzielność i upór. Po zmianach klimatu i ustąpieniu z danego terenu dobroczynnego oddziaływania naszej biologicznej otoczki, nie umiemy czasem wystarczająco szybko odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Czasem nie nadążamy ze zmianami kultury. Kultura Wikingów bardziej niż od ciepła, zależała od istnienia biologicznego życia wokół siebie, od występowania drzew, pożywnych zbóż i bogatych w witaminy gatunków roślin, dających zdolność do pozyskiwania pożywienia dla siebie i hodowlanych zwierząt.

Niestety od czasu dostrzeżenia przez Eryka Rudego tragicznego, bo zwodniczo nietrwałego piękna Grenlandii, nie nauczyliśmy się wiele więcej. Nadal nie umiemy stworzyć zamkniętego i w pełni samowystarczalnego środowiska, który moglibyśmy zabrać ze sobą choćby do gwiazd. Nadal krytycznie i jakościowo zależymy od lokalnych warunków klimatycznych i obecności wielu potrzebnych nam do przeżycia gatunków roślin i zwierząt.

Historia Grenlandii zakończyła się przedwcześnie. Paradoksalnie tuż przed możliwością wysyłania z Europy znaczącej ilości pomocy. Prawdopodobnie ostateczny upadek kolonii i wyginięcie wszystkich potomków Wikingów na Grenlandii, nastąpiło około roku 1500, co wiemy z relacji islandzkiego kapitana Jona.

Nadano mu później przydomek Grenlandczyka, bo w XVI wieku odbył on swoją dobrze potem opisaną wyprawę, do dawniej zielonej wyspy Wikinga Eryka:
Płynąc w 1540 roku na niemieckim statku handlowym, został zapędzony do Grenlandii. Statek ten wszedł do fiordu z wieloma wyspami, z których kilka było zamieszkałych przez Eskimosów. Załoga bała się dobić do lądu i popłynęła dalej do leżącej na uboczu, małej nie zamieszkanej wyspy. Tam zastali szopy na łodzie i obwałowania kamienne, podobne do tych, jakie są w Islandii. Tam widzieli też umarłego człowieka, który leżał twarzą do ziemi. Na głowie miał kapuzę, dobrze uszytą, oraz ubranie ze skór foczych i grubej wełny. Przy nim leżał krzywy sztylet z pochwą, powyginany i wskutek częstego ostrzenia porysowany i zużyty. Ten nóż zabrali ze sobą na pamiątkę.”


Wikingowie Grenlandzcy odeszli więc z kart historii, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nikomu nieznany żeglarz Amerigo Vespucci w 1501 roku, w dziewięć lat po pierwszej wyprawie Kolumba, „odkrył ponownie”, wielki północny kontynent, który od jego imienia ochrzczono Ameryką, będący od pięciuset lat znany pośród ludów nordyckich pod inną wg. mnie dużo piękniejszą nazwą – Winlandii.

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

Jaki podatek?


Kwestia idealnego opodatkowania, to coś, czym wszyscy wbrew pozorom się interesujemy. Chociaż sami nie chcemy zdawać sobie z tego sprawy. Wszystko dlatego, że podatki są tym milsze, im rzadziej musimy się nimi zajmować.

Wedle libertarian doskonały podatek to taki, który w miarę najlepiej oddaje zdrobnienie jakim zwykliśmy określać podaty – czyli podatek możliwie mały, prawie niezauważalny. Przy czym niezauważalność podatku ma także swoją dychotomię.

Napoleon zwykł mawiać:
„Trzeba różnicować podatki, aby wydawały się mniej uciążliwe.”

Podatki ukrywane przed obywatelem mają w sobie coś z podstępu. Po pierwsze trudniej nam złorzeczyć na państwo, nie wiedząc jak bardzo nas ono opodatkowuje. Po drugie łatwiej jest nam taki zakamuflowany podatek pomimo podatkowych intencji nie zapłacić. To sprawia, że od razu stajemy się narażeni na odpowiedź ze strony Urzędu Skarbowego. Przy czym najgorzej, jeśli ta reakcja specjalnie w interesie Skarbu Państwa jest nieco nierychliwa. Wtedy płacimy także przeciągle w czasie nakładające się na siebie i wzajemnie multiplikujące się – odsetki, a budżet skutecznie zabezpiecza i pochłania dzięki tej zwłoce nasze wszelkie aktywa.

Podatki jednakże płacić trzeba. Wszyscy to wiemy. Wmawia się to nam od kołyski.

Biednych zawsze będzie więcej niż bogatych. Radzących sobie w życiu mniej od ludzi z problemami, także dlatego iż większość z tych problemów ludzie mają na własne życzenie.

Idea podatku polega więc na wspólnym składaniu się na biednych (współpodatników), trudnych (urzędników) i niemożliwych (przeciwników naszego wzrostu gospodarczego).

Uważa się ponadto, iż zwłaszcza ci ostatni wyciskają z pracujących ostatnie możliwe dukaty, bo przed nimi bronimy się za pomocą zawodowej policji i armii. Jednak bliższe przyjrzenie się strukturze budżetu przekonuje, że powyższa kolejność została wybrana odpowiednio.

Najwięcej wydajemy na biedę (z biednymi mającą niewiele wspólnego), potem na biurokrację, a na końcu najmniej na system sprawiedliwości i armię.

Czy możemy jednak uczynić nasze życie znośniejszym, a opodatkowanie bardziej sprawiedliwym?

Czy obecny stan prawny gwarantuje najlepszą z możliwych form ściągania z ludzi daniny?

Nad powyższymi pytaniami wspólnie się zastanowimy, zaczynając od spraw najłatwiejszych.

Podatek od nieruchomości

Podatek gruntowy jest oczywisty, łatwy do zrozumienia, przeliczenia i bardzo przydatny. Dzięki jego istnieniu państwo na bieżąco jest w stanie wyliczać stan ziemskiego posiadania obywateli. Z kolei ci ostatni wiedzą, że im kto więcej posiada ziemi, tym bardziej też jest gnębiony przez fiskusa. Na szczęście dla milionerów wysokość tego podatku jest wyjątkowo niska. Chyba właśnie dlatego 70% z nich dorobiło się na nieruchomościach.

Podatek od nieruchomości płacony przez przedsiębiorców jest już znacznie bardziej skomplikowany. Liczy się w nim nie tylko powierzchnia, lecz też standard i wartość budynku, z której to wartości za pomocą statystyki wyliczana jest wartość fiskalna.

Niestety skłania to właścicieli do manipulacji rynkowymi cenami. Narzuca na posiadaczy drogich nieruchomości maksymalne ich wartości wykorzystywanie, co prowadzi z kolei do kilku poważniejszych problemów.

Pierwszy z nich, to dążenie przedsiębiorcy do zwrócenia sobie kosztów podatkowych utrzymywania drogiej nieruchomości. Sprawia to, że dobra lokalizacja budynku zawsze będzie wiązała się z wysokim czynszem dla podnajemców. Nie ma co liczyć na prawdziwe okazje. Ponadto cokolwiek będzie w danym miejscu wytwarzane, także będzie obłożone narzutem lokalizacyjnym.

Maksymalizacja zysku nie powinna dziwić zwłaszcza przy prowadzeniu działalności gospodarczej – jednak w prawdziwej gospodarce nie chodzi tylko o zysk, tak myślą tylko korporacje.

Dygresja:
Polski przedsiębiorca zdobył wieloletni kontrakt i poważanie w Szwajcarii, ponieważ postąpił uczciwie, a nie jak dyktowała logika maksymalnego zysku. W trakcie wymiany handlowej podpisał korzystną dla siebie umowę, która nie przewidywała kary za zwłokę przy płatności kontrahentowi z krainy banków, zegarków i czekolady.

Niestety nie z własnej winy przedsiębiorca ten utracił na kilka tygodni płynność i nie mógł zapłacić Szwajcarowi należnych mu pieniędzy, w terminie. Umowa na to pozwala więc to Szwajcar głównie powinien martwić się tą zwłoką. Jednak po odzyskaniu możliwości regulowania zobowiązań, polski przedsiębiorca nie tylko zwrócił całą sumę, lecz także naliczył sobie karne odsetki za czas opóźnienia. Nie musiał tego robić, jednak dał słowo że zapłaci w terminie i było ono dla niego ważniejsze, niż dobrze wyglądający raport kwartalny. Z powodu ogólnego zadziwienia w Szwajcarii, na tak niezwykłe zachowanie – Polaka, jego firma zyskała za granicą prawdziwą markę, a jej właściciel poważanie.

Coś takiego nie byłoby możliwe w środowisku korporacyjnym. Każdy manager, który bez konieczności wynikającej z umowy, z przymusu, zapłaciłby więcej temu, komu był winien pieniądze – zostałby zwolniony i oskarżony o działanie „na szkodę spółki”.

Drugim z problemów związanym z uzależnieniem podatku od wartości budynku dla przedsiębiorców – jest nierówność traktowania ich przez państwo w porównaniu z osobami fizycznymi, które podatku od wartości nie płacą. To sprawia, że możliwe są boomy na rynku nieruchomości, co kończy się następnie, jak w Ameryce, wielkim krachem.

„Kiedy słyszysz w maglu o kursach giełdowych – sprzedawaj.”

Niestety kiedy magiel w Ameryce huczał na temat opłacalności kupienia sobie trzeciego domu, nikt nie myślał o ucieczce z tonącego okręgu, gdyż wzrost wartości domu jest czystym zyskiem prywatnego właściciela.

To sprawia, że właścicielom domów bardzo zależy, aby ich ceny były wysokie. Nadwartościowy dom nie przekłada się na wyższe opodatkowanie. Wysokie ceny domów z kolei sprawiają, że młode małżeństwa nie mają gdzie mieszkać – w rezultacie biorą „mocno-wiążący” kredyt na całe życie.

Nie jedną rodzinę łączy on bardziej, niż dawno wygasłe uczucie. Wszystko powyższe jest efektem patologii w systemie podatkowym.

Problemy z podatkami od nieruchomości pogłębia też wyliczanie arbitralnych – nie powiązanych z rynkiem maksymalnych stawek na różne formy działalności. Działalność pożytku publicznego jest na przykład uprzywilejowana. Sprawia to, że aż chce się kombinować i podciągać naszą zwykłą zarobkową działalności pod szczytne, choć nieszczere idee pomocy – na przykład biednym.

Podatek od bogactwa

Jeśli o biednych mowa, to należy przede wszystkim zauważyć, że bieda to pojęcie względne i przejściowe. Względne dlatego, ponieważ obecnie statystyczny biedny żyje lepiej i jada smaczniej niż król średniowiecznego państwa polskiego.

Przejściowe, ponieważ ekonomiści już dawno udowodnili, że celem człowieka zwanego homo economicus jest bogacenie się, czyli porzucenie biedy tam gdzie jej miejsce – na fundamentach naszych chęci stania się bogatym.

Jeśli o bogactwie mowa, to należy przede wszystkim zauważyć, że każdy z nas niby stara się bogatym zostać, jednak ta klasa społeczna – określając ją terminologią quasi wszeteczną, nie jest przez większość z nas lubiana.

Najłatwiej przechodzą ustawy opodatkowujące bogatych, a dające biednym. Syndrom Robin Hooda na dobre zagościł w naszym systemie łupieżczym, to jest podatkowym. Największe wydatki pochłaniają w naszym budżecie fundusze społeczne, czyli wydatki wspomagające biedę.

Żeby już tych bogatych jakoś opodatkować – wprowadzono na świecie całkiem niedawno bo 100 lat temu, nową instytucję zwaną podatkiem dochodowym, która zupełnie zniszczyła szczytną ideę kapitalizmu. Wcześniej nie było możliwości zbierania tak dokładnych informacji o zachowaniach ekonomicznych ludzi, zwanych od teraz podatnikami. Po jego wprowadzeniu świat oparty na generowaniu kapitału, nie mógł się pozbierać i stał się zależny od instytucji państwowych, sektora publicznego.

Podatnik, czyli „prawie człowiek”, to instytucja słowna mająca nam przypominać do kogo należymy. Niestety co rok udowadniamy sobie i innym, że jesteśmy własnością Urzędu Skarbowego. Za każdym razem tłumaczymy się mu z naszego życia, a kary płacimy jeśli nasz Pan, ma co do niego jakieś wątpliwości.

Idea podatku dochodowego polega na braku możliwości ścierpienia przez biednych – widoku jak zarabiają bogaci. Nie ważne jest, czy to kierownik odbierający dużo wyższą od nas pensję, czy choćby właściciel własnej firmy o którego dochodach dowiadujemy się po nowym samochodzie, odnowionym domu i zoperowanej dziewczynie – bogatych nie lubimy najbardziej, kiedy dostają do ręki nowe pieniądze.

Niestety nasze nieszczere intencje, akceptujące ten łupieżczy system społeczny – nie służą nam najlepiej.

Podatek dochodowy, zamiast być domiarem dla złych i obleśnych bogaczy, najbardziej karze biednych. To oni płacą łącznie największą sumę z tego haraczu. Do tego każdy z nich musi corocznie spowiadać się, ze źródeł pieniędzy w jego życiu.

Powinno być na odwrót, tylko bogaci powinni być rozliczani ze swojego majątku.

Jeśli wydatki są zbyt wielkie w stosunku do naszych dochodów – Urząd Skarbowy, bez skrupułów wymierzy nam wziętą z sufitu karę za „nieujawnione źródła przychodów”. Niestety wobec tego systemu podatkowego, to my zawsze udowadniamy swoją niewinność. Nie mając przy tym, przez wcześniejsze zeznania podatkowe, zupełnie prywatności.

Najbezpieczniejsi są niby tylko ci, co nic mają i żyją na kredytach. Niezarabiający, nie są karani tym podatkiem. Lecz czy w naszym systemie społecznych naprawdę chcemy promować kredytowych żebraków?

Na szczęście życie na minusie nie jest, aż takie wesołe. Przez co większość obywateli go unika. Ludzie którzy wpadli w pułapkę kredytową, są właśnie dzięki istnieniu podatku dochodowego zapętleni w sytuację bez wyjścia, choćby i nawet ktoś się nad zadłużoną biedaczyną ulitował. Nagłe szczęście dłużnika w postaci umorzenia części zobowiązań traktowane jest jako dochód. Przez co nieraz ludzie będący o krok od samobójstwa, zamiast się cieszyć z darowanych długów, zmieniają tylko adres dla wypisywanych rat. Teraz są dłużnikami Urzędu Skarbowego.

Niestety nasze spowiednicze poświęcenie dla Urzędu Skarbowego, aby dobrze spełniał on rolę banity z Sherwood – idzie na marne. Większość bogatych ludzi unika podatkowego klina dzięki prowadzonym firmom i liniowemu podatkowi, który ich dotyczy, bądź poprzez specjalne lokalny antypodatkowe.

Jedyne co produkuje podatek dochodowy to posady dla osób, które wypełniają za kogoś żmudne, trudne i skomplikowane reguły odliczeń związanych z podatkiem dochodowym. Rząd ciągle nam tłumaczy, że jest to prosty podatek i że łatwo jest wypełnić PITa. W formie podstawowej na pewno tak, jednak gdy chcemy skorzystać z przysług jakie dają nam w Sejmie, w postaci ulg i zwolnień dla prawych obywateli, sytuacja robi się bardziej zawiła. Ci, którzy powinni być wspierani przez władze, dla których tworzy się ulgi – są znacznie bardziej narażeni na postępowanie wyjaśniające, bądź egzekucyjne. Częściej mogą się pomylić, a do tego zabiera się im czas, jaki muszą poświęcić aby wypisać bardziej skomplikowane zeznanie.

Na całym zamieszaniu tracimy ogromne sumy, zarabiają zawodowi wypełniacze, a nic ze swojego bogactwa nie oddają bogacze, gdyż im doradzają cenni profesjonaliści, którzy wiedzą jak skutecznie unikać opłat na rzecz Skarbu Państwa.

Podatek dochodowy versus podatek konsumpcyjny

Podatek dochodowy, to najgorszy z możliwych podatków, z punktu widzenia ogółu społeczeństwa. Nie tylko gromadzi on straszliwe ilości groźnych dla obywateli informacji, nie tylko najbardziej gnębi on biednych (30% od pensji minimalnej boli dużo bardziej, niż nawet więcej procent od pensji kominowej), lecz przede wszystkim, zamiast ograniczać rozpasanie milionerów, pozbawia nas milionów miejsc pracy.

Przez podatek dochodowy każdy z nas zostaje opodatkowany na podstawie pensji. Państwo zabiera więc nam nasze pieniądze, podrażając pośrednio koszty pracy. Musimy przez to żądać u pracodawcy wyższej pensji – on z kolei wielu z nas, przy takich wymaganiach, nie ma za co zatrudnić i odsyła na garnuszek państwa.

Jedynie bogatym, podatek dochodowy nie robi większej krzywdy. Swego czasu płacili oni w Stanach stawkę w wysokości bliskiej 90%, co nie wpłynęło zasadniczo na ich status społeczny. Oni mając dużo pieniędzy, pomimo wysokiego opodatkowania i tak jeżdżą drogimi samochodami i spędzają wakacje w ciepłych krajach. Nie mają natomiast już za co dokonywać wpłat na pomoc charytatywną. Co ważniejsze, nie mają też z czego w nasze miejsca pracy inwestować.

Bogacz nie zawsze jest stereotypowym karierowiczem, który dorobił się dzięki szczęściu i układom. Żyjemy od ponad dwudziestolecia w gospodarce rynkowej, coraz więcej bogatych ludzi dorobiło się swoich pieniędzy ciężką pracą.

Taki bogaty człowiek, zwykły pracodawca, najczęściej oszczędza, aby potem mógł te pieniądze pomnożyć, czyli zainwestować.

Dlatego nic dziwnego, że mamy tak mało krajowych inwestycji i tak powoli odrabiamy przepaść ekonomiczną jaka dzieli nas od zachodu. Podatek dochodowy ogranicza możliwość bogacenia się biednych obywateli, zamiast karać opłatami tych co już są bogaci.

Zarabianie powinno być promowane przez nasz system podatkowy. To dzięki niemu wychodzimy z biedy. Co innego wydawanie, czyli konsumpcja naszego bogactwa. To możemy jak najbardziej opodatkować, gdyż zabieramy wtedy tym, co mają nadwyżki, gdyż wydają już swoje pieniądze i nie chcą ich oszczędzać.

Podatek konsumpcyjny promuje oszczędność, podstawę zdrowej ekonomii, która to najlepiej i najsprawniej radzi sobie w ciężkich czasach kryzysu. Kiedy przychodzi trudny okres, powinniśmy korzystać z naszych oszczędności, a nie brać wszystko na kredyt. Dlatego nasz system podatkowy powinien zachęcać ludzi do oszczędzania, zabierać natomiast pieniądze tym którzy za ich dużo wydają.

Właśnie konsumpcja jest tym, co naprawdę przeszkadza ludziom biednym w zachowaniu bogatych. Rozpasanie, rozbuchane, niepotrzebne wydatki, szykowne auta, domy, stylowe meble – to wszystko powinno kosztować extra każdego, kto chce dzięki takim świecidełkom wywyższać się ponad szare tłumy.

Nie powinno się tego bynajmniej zabraniać, lecz dzięki istnieniu podatku konsumpcyjnego nie polecać, nie zachęcać, gdyż gospodarka oparta na konsumpcji, a nie na oszczędnościach i ciężkiej pracy, jest bardzo słaba i podatna na obce wpływy.

Podatek konsumpcyjny powinien wykluczać opodatkowanie tak podstawowych dóbr jak jedzenie – wtedy jest sprawiedliwy społecznie i doskonale spełnia swoją rolę, ograniczania wydatków na towary luksusowe.

Co prawda, po zastąpieniu podatku dochodowego konsumpcyjnym, piewcom opodatkowywania bogaczy będzie przeszkadzało, że bezpiecznie odkładają oni wielkie sumy na przyszłość i nie można ich w trakcie tego zarabiania opodatkować. Jednak jeśli nie będzie to bogactwo przeznaczane na konsumpcję, to będzie ono zabezpieczeniem finansowym danej społeczności. Tym ona stabilniejsza i bezpieczniejsza, im większy procent bogatych ludzi dana społeczność posiada.

Pieniądze, które nie są konsumowane mogą być wydawane na pomoc dla biednych, mogą być inwestowane, pożyczane tym, którzy ich nie mają. Pieniądze jako konstrukt wirtualny, na którym tak bardzo wszystkim zależy – nigdy się nie marnują. Dlatego właśnie możemy pozwolić bogacić się bogatym, a opodatkowywać ich dopiero wtedy, kiedy bez potrzeby konsumują, czyli szastają pieniędzmi.

Większość pieniędzy darowanych rządowi jest bezpowrotnie traconych. Nie tylko dlatego, że 40% z nich pochłania pazerna biurokracja, która nimi obraca. Lecz głównie dlatego, że służby państwowe niewłaściwie, to jest nieproduktywnie, je wydają.

Ciągle narzekamy na państwo i rząd. Biurokracja zdzierając z nas tyle podatków nic pożytecznego z nimi nie robi. Dzieje się tak właśnie dlatego, że ograniczamy nasze osobiste oszczędzanie, poprzez istnienie podatku dochodowego i nie robimy tej biurokracji „nieuczciwej” konkurencji.

Gdyby pozwolić milionom obywateli inwestować w akcje, bony, bądź inne formy promocji zysku. Głównym czynnikiem wzrostu ekonomicznego i źródłem kapitału, byłaby bardzo dbająca o zasadność i opłacalność inwestycji – klasa średnia. To ona byłaby głównym dostarczycielem kapitału, a nie państwo.

Dlatego wpływy do budżetu powinny generować wydatki konsumpcyjne obywateli, a nie ich potencjał dorabiania się. Należy obniżyć koszty pracy, porzucić opodatkowanie wynagrodzenia. Cóż to bowiem za nagroda, jeśli od razu po jej otrzymaniu jesteśmy na celowniku służbistów państwa.

Podatek dochodowy ogranicza nasz świeżo zbudowany kapitalizm, gdyż brakuje w nim nie spekulacyjnego, nie publicznego, lecz prywatnego – oszczędnościowego kapitału, który byłby kierowany głównie do pożytecznych społecznie dziedzin.

Zbiorowa mądrość Polaków zasługuje na uznanie, jednak obecnie nasz system podatkowy promuje zerowe oszczędności i życie na kredytach, karząc nas za zarabianie. To przykre, że własne państwo traktuje swoich obywateli jak dzieci, jak ludzi niezdolnych do działania we własnym interesie, odbierając im możliwość posiadania własnych pieniędzy.

Niestety dopóki nie zamienimy podatku dochodowego, na właściwie skonstruowany podatek konsumpcyjny, nie dowiemy się najważniejszego:
Co 38 milionów obywateli Polski, potrafiłoby zrobić z własnymi pieniędzmi, gdyby je posiadało?