Biurwy społeczne zwane
pracownikami socjalnymi coraz bardziej się panoszą. Ich
niepowstrzymany pochód w stronę ostatniej ostoi człowieczeństwa –
domu, widzimy na każdym kroku. Biurokracja ma w swoją naturę
wpisaną agresję wobec wszelkich przejawów zdrowego rozsądku, to
nie jest żadne zaskoczenie, ale na naszych oczach powoli przesuwa
się front tej walki. Miejsce bitwy i wojenna pożoga ogarnia powoli
prywatne domy.
Pracownicy socjalni
niedługo przyjdą po dzieci. Będą mieli pełne prawo zabrać
dziecko z domu bez zgody sądu – tylko na podstawie własnego
widzimisię, czyli tak zwanego podejrzenia. Taką oto przyszłość
szykuje dla nas system w jakim żyjemy - Biurwokracja.
Legiony biurw decydujących
o naszym życiu, wyznaczających kierunki naszego poruszania się,
nasze dążenia oraz zawartość formularza o nazwie – „zestaw
marzeń” – określają kształt naszego życia w większym
stopniu, niż jakakolwiek władza polityczna.
Współczesne
podporządkowane urzędniczej hydrze jest tak kompletne, że już
prawie nic nie pozostało w naszych rękach z prawa do prywatności –
nie ma już zasady „mój dom, moją twierdzą”. Mury tego
zamku już od czasów PRLu są bowiem skruszone i jedynie nazwa –
idea, nadaje mu pozory iluzorycznej obronności.
Policja ma prawo wejść
bez pytania i zrobić rewizję naszego domu, nawet bez nakazu
przeszukania, czyli na podstawie uzasadnionego podejrzenia, że w
środku dzieje się coś niedobrego. Może to zrobić pod naszą
nieobecność, a wszelkie wątpliwości i protesty możemy wyrazić
jedynie pisemnie, wpadając w tryby formalnej reklamacji napędzającej
tryby urzędniczej machinie. Uzasadnienie zawsze się znajdzie,
wystarczy post factum znaleźć shareware-owe oprogramowanie (vide
Total Commander), bądź podrzucić jedno-gramową suszkę, legalnej
w Czechach i bardzo pospolitej rośliny.
Tego typu prerogatyw
pozazdrościły policji urzędnicze hieny, zwane potocznie
pracownikami socjalnymi. Ich zadaniem jest niedopuszczanie do
patologii, jednak odkąd zajmują się one rodzinami patologicznymi,
liczba rodzin patologicznych sukcesywnie wzrasta. Dzięki temu z
każdym rokiem zapewniane są nowe, ciepłe posadki. Rosnący problem
przemocy w rodzinie napędza nabór coraz większej rzeszy czułych
społecznie i zbawiających świat opiekunek.
Biurokraci są
nienasyceni. Oni nie zamierzają rozmawiać ze społeczeństwem,
którym mają się zajmować, ponieważ status opiekuna z definicji
jest wobec otoczenia nadrzędny. Coraz bardziej wygodnickie i
zastrachane pociotki prezesa bez predyspozycji, zacieśniają więc
współpracę ze Strażą Miejską i Policją.
Teraz dopiero, w grupie (w
kupie) i za szyldem plakietki urzędu, ich plastykowe móżdżki
czują się ważne. Bezpardonowo i arogancko wchodzą więc coraz
głębiej w szpileczkach w cudze życie, ignorując całkowicie
człowieka, zamiast niego widząc tylko przepisy i druki.
Przepis mówi, że:
„Pracownik
socjalny jest odpowiedzialny, za dzieci w rodzinie patologicznej.”
Przyklejenie jakiemuś
domowi patologii, jest więc wytrychem, który otworzyć może każde
drzwi, a kiedy już będą otwarte – Pani o smutnych oczach,
zapętlonym umyśle i społecznej misji wciskania do przegródek
świata, surowo oceni umeblowanie, książki, zachowanie, wygląd i
poglądy. Wolność naszych myśli kończy się tam, gdzie
przeszkadzać ona zaczyna pracownikowi socjalnemu.
Z tej całej
odpowiedzialności za nie swoje dzieci, wynika strach przed utratą
tak cennej i intratnej pracy. Najgorszy koszmar takiego człowieka,
to oskarżenie go o zaniedbanie swojej życiowej funkcji utrudniania
ludziom życia.
Te kretynki dobrze wiedzą,
że niczego więcej ponad trzymanie nosa w przepisach i druczkach nie
potrafiłyby robić, dlatego tak kurczowo trzymają się swojej
posady. Co więcej, wraz z kolejnymi aktami swojej dysfunkcji
intelektualnej wobec czyjegoś życia, mają takie indywidua coraz
większą liczbę wrogów. Tym bardziej więc walczą o swoje stołki,
tak szczelnie chronione aparatem państwowego przymusu.
Strach przed
odpowiedzeniem za swoje zbrodnie jest coraz silniejszy. Im więcej
władzy dostają, tym bardziej obawiają się jej utraty.
W rezultacie coraz
bardziej poszerza się ich nietolerancja i coraz szybciej korzystają
one z narzędzi administracyjnych. Odebranie porządnym ludziom
dziecka, za nauczanie w domu, czy nieposprzątany dywan – za to nie
grozi tym biurwom żadna kara.
Boją się one natomiast
medialnego rozgłosu, kiedy jakiemuś dziecku, w będącej pod ich
opieką rodzinie patologicznej, stanie się krzywda. Wtedy właśnie,
za brak działania, grozi im wszystkim zwolnienie – czyli najwyższe
możliwe potępienie.
Dlatego wolą one działać
prewencyjnie. Nie ma zastosowania więc domniemanie niewinności
wobec stada patologicznej tłuszczy, nad którymi władczyni socjalna
czuwa.
Udzielna księżna
decyduje więc jak najczęściej na niekorzyść jej głównego wroga
– rodziny, którą się „opiekuje”, czyli zajmuje. Ona dobrze
wie, że rodzice, którymi pomiata i którym mówi co mają robić,
skrzywdzić ją mogą tylko i wyłącznie katując swoje dziecko.
Bezpośrednio wobec niej i stojącego za nią państwa są bezsilni,
jednak pod jej nieobecność mogą doprowadzić rodzinną tragedią
do medialnego krzyku i jej zwolnienia.
To wojna – dogłębnie
wprogramowana w istniejący system. Wzajemna niechęć, zbiera coraz
większe żniwo. Podczas tajnej rozprawy pracownicy socjalni bez
wykształcenia psychologicznego, opowiadają dyrdymały o depresji
matki, a sędzina słucha i wydaje decyzję o porwaniu jedynaka z
szkoły do Domu Dziecka.
Niedługo walka wejdzie na
wyższy poziom. Pracownicy socjalni w asyście Policji bez żadnego
uzasadnienia, na wszelki wypadek będą odbierali dzieci wszystkim,
którzy im się narażą, bo to jest pierwsze i ostateczne kryterium
ich działania. Urzędnicza machina musi bowiem nieustannie w swoich
trybach jakieś mięso przerabiać, dlatego możliwości dostarczania
świeżych przypadków do rozpatrzenia przez pracowników socjalnych
będą nadużywane nagminnie. Następnie to na rodzicach będzie
ciążył obowiązek udowodnienia swojej niewinności, chociaż już
nigdy nie zostaną oni całkowicie oczyszczeni z zarzutów. Formalne
oskarżenie o danie dziecku klapsa, nazywa się „biciem
dziecka”, co bardzo łatwo jest wpisać w
formularz, nie wymaga ono dowodu, a zamazać tego druku już nie
sposób.
Czy naprawdę jesteśmy
tak bardzo ograniczonym mentalnie społeczeństwem, aby godzić się
na traktowanie naszych rodzin przez niezrealizowane emocjonalnie
biurwy?
Ich głęboka potrzeba
zajmowania się nie swoimi sprawami – musi przecież z czegoś
atawistycznego wynikać.
Czy musimy dawać
uprawnienia do decydowania o naszych prawach rodzicielskich ludziom,
których zdolności intelektualne zaczynają się i kończą na
umiejętności zapełnienia ptaszkami druku?
Co nie podpada pod
wzorzec, nawet jakby było najwłaściwsze – z definicji będzie
potępiane i odrzucane.
Gdzie kończą się
granice absurdu do jakiego zmierzamy od wielu już lat, gdzie
zatrzymamy ślepe parcie urzędasów do decydowania o wszystkim?
Na naszym ciele?
Na możliwości
przymusowego kierowania nas na leczenie otyłości?
Wszystko co musimy zrobić,
to powiedzieć urzędnikom, że są niepotrzebni. Ich funkcja opiera
się bowiem na użyteczności. Gdzie ona się kończy, tam kończy
się ich władza. Gdzie kończy się ich władza, tam zaczyna się
normalne i pełne perspektyw oraz niewiadomych życie.
Niemcy i ZSRR lat 30-tych i 40-tych - faktycznie zmierzamy w iście idylliczny krajobraz przyszłości. Taki to już niestety świat, w którym czytanie stało się przeżytkiem. Idiotyzm jest w cenie.
OdpowiedzUsuńAle to ludzie! To ludzie są za tym systemem a tylko jednostki popełniają dobre teksty by pohańbić bezsens otaczającej nas egzystencji. Dzięki!
Szwajcarzy stosowali podobne prawo na swoich dzieciach przez 170 lat:
OdpowiedzUsuń"W 1800 roku Szwajcaria stworzyła prawo, ktore upoważniało państwo do odbierania dzieci rodzinom nie bedącym w stanie je „należycie utrzymac”. O tym, czy dana rodzina może, czy nie może „utrzymać” dzieci, decydował gmina i okręgowy sad. Prawo funkcjonowało do... 1970 roku." - http://www.wykop.pl/link/1012515/170-lat-legalnego-niewolnictwa-w-nowozytnej-szwajcarii/
I wyszła z tego koszmarna patologia - niewolnictwo dzieci.