sobota, 26 lutego 2022

SISU

Finlandia w dniu wybuchu II wojny światowej była małym demokratycznym krajem. Jej niepodległość była efektem upadku carskiej Rosji. W 1918 roku ZSRR próbowała wywołać rewolucję w Finlandii, lecz demokratyczny rząd przetrwał ten inspirowany komunistyczny przewrót.

Kolejna próba podporządkowania miała być ostatnią. Rosjanie rozpoczęli atak na Finlandię w listopadzie 1939 roku tysiącami czołgów i samolotów. W pierwszym rzucie zaatakowali ponad 400. tysiącami żołnierzy, mając ich w odwodzie drugie tyle. Finlandia liczyła sobie wtedy około 4 miliony mieszkańców i wydawało się, że nie ma żadnych szans z inwazją – trzy razy potężniejszą niż D-day, czyli lądowanie aliantów na plażach Normandii, które wyzwoliło Francję spod okupacji Niemiec.

Finowie mieli jeden sprawny i nowoczesny czołg Vickers – tylko on był gotowy do walki. Dysponowali też przestarzałymi 32. czołgami Renault z czasów I wojny światowej, po tym jak ściągnęli je z wystawy w muzeum. Ich samoloty mogły latać z prędkością zaledwie 160 km/h, podczas gdy Rosjanie dysponowali myśliwcami rozwijającymi 370 km/h. Mieli też kwiaty – kobiety wpinały je żołnierzom do mundurów. Znając zachowania wojenne Rosjan, każdy wiedział, że klęska będzie ostateczną. Zwycięstwo wroga oznaczałoby eksterminację, masowe gwałty, a dla tych, co przeżyją – zsyłkę na Syberię. Cały naród jednoczył się w sisu.

Sisu to fiński idiom. Odpowiednik łacińskiego contra spem spero (wbrew nadziei mieć nadzieję). Jest to słowo określające wszystkie cechy charakteru prowadzące do sukcesu, pomimo ogromnych i nieprzejednanych przeciwności. Wytrwałość, wiarę w zwycięstwo w obliczu klęski, siłę fizyczną, odporność psychiczną, zaradność, zdolność przetrwania nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. Idea sisu – obecna w fińskiej kulturze przynajmniej od pół tysiąca lat, ze względu na warunki klimatyczne – była zakorzeniona bardzo głęboko. Finów było niewielu, lecz prawie wszyscy byli twardzi. Takiego oporu Finów po stronie Rosjan nikt się nie spodziewał. Po udanym pokonaniu Polski, rosyjscy generałowie obiecywali sobie szybkie zwycięstwo.

Nikt nie dawał Finlandii najmniejszych szans w tej wojnie. Dysproporcja sił była zbyt wielka. Rosja dysponowała 2,5. milionową armią, z kolejnymi milionami żołnierzy w rezerwie. Finlandia broniła się 300. tysiącami – wliczając w to wszystkie możliwe rezerwy.

Finowie nie byli przygotowani do tej wojny. Żołnierzom brakowało nawet amunicji. Po wyczerpaniu pocisków Finowie nie byli jednak bezbronni, bo każdy miał przy sobie puukko, czyli średniej wielkości, wytrzymały traperski nóż.

Nie mieli żadnej broni przeciwpancernej, wielu z nich widząc natarcie dziesiątek pojazdów zbliżających się do ich okopów, po raz pierwszy w życiu widziało czołgi. Jednak już w pierwszym tygodniu walk nieugięci Finowie wypracowali trzy szalone metody niszczenia sowieckich pojazdów pancernych.

Pierwsza wymagała precyzji, trzeba było tak rzucić butelką z benzyną, aby płonąca ciecz spłynęła do wlotów powietrza silnika. Od tego zapalał się bak paliwa i czołg stawał w płomieniach.

Druga metoda wymagała podbiegnięcia do pojazdu na odległość 10-15 metrów pod ogniem karabinów, z silnym ładunkiem wybuchowym. Tylko na taką odległość można było wyrzucić ciężki ładunek, który, upadając na komorę silnika, potrafił skutecznie uszkodzić pojazd.

Trzecia – typowo fińska metoda, polegała na bezpośrednim ataku na czołg z wielką kłodą drewna. Jeśli szalonemu żołnierzowi udało się dostać w pobliże jadącej bestii, wciskał on kłodę pomiędzy koło zębate, a gąsienicę, skutecznie blokując mechanizm jezdny. Czołg nie był w ten sposób niszczony, lecz nie mógł już nacierać dalej – a będąca w nim załoga – była uwięziona.

Kilku Finów odznaczono za szczególne bohaterstwo, gdyż udało im się zniszczyć gąsienice jadącego czołgu za pomocą łomu. Unieruchomiony czołg był już łatwym celem dla żołnierzy rzucających ładunki wybuchowe.

Jak w każdej totalnej wojnie, wielkim wsparciem dla walczących były kobiety. Na froncie, bezpośrednio pomagając rannym, zaopatrując i gotując żołnierzom, służyło ich ponad 100 tysięcy. W przeciwieństwie do wszystkich masowych wojen XX wieku, Finowie zachowali indywidualne podejście – bezimiennych trupów nie grzebano na miejscu. Fińskie kobiety (rozmrażały) myły każdego poległego, ubierały go w odświętne ubrania, a starsi mężczyźni, nie służący na froncie, zabierali trumnę w rodzinne strony.

Silna psychika Finów sprawiała, że w wojnie obronnej byli nieugięci. Przygniatani kolejnymi falami natarcia dziesiątkowanego wroga, potrafili skrycie kontratakować w nocy. W przeciwieństwie do szarych mundurów Rosjan, byli bowiem ubrani w białe nakrycia, kamuflaż nieodróżnialny od wszechobecnego śniegu. Tak dotrwali do połowy grudnia, kiedy wreszcie przyszła im z pomocą prawdziwa zima.

Zima z 39. na 1940 rok, była jedną z najmroźniejszych. Temperatury na cieplejszym południu Finlandii spadły do minus 40-50 stopni Celsjusza. Na pełnym małych jezior froncie północnym było jeszcze zimniej. W takich warunkach przyroda jest większym zagrożeniem od wroga.

Finowie znali swoje zimy – traperska kultura nauczyła ich radzić sobie z chłodem m.in. za pomocą wysokokalorycznych, tłustych posiłków. Nie lekceważyli przyrody, fińscy oficerowie dbali o swoich szeregowców, zapewniając im odpowiednie warunki. Rosjanie z kolei nie szanowali człowieka – żołnierzy mieli pod dostatkiem, więc dawali im tylko herbatę i suchy razowy chleb.

Kiedy naturalne przeszkody terenowe, takie jak rzeki i jeziora, zamarzły, Rosjanie wykorzystali ten moment, okrążając (idąc po lodzie) fińskie linie obrony. Manewr kanneński dwóch tysięcy żołnierzy, na niebronione tyły głównej linii obrony został jednak powstrzymany przez fińskich kucharzy. Kiedy Finowie zorientowali się, że nie będą w stanie siłą powstrzymać nacierającego wroga, nagotowali dużą ilość pysznej zupy, zaprawianej kiełbasą i postawili kotły na linii ataku rosyjskich wojsk. Gdy zobaczyli je szeregowcy od razu rzucili się na tłusty i ciepły posiłek – kompletnie ignorując rozkazy swoich oficerów wzywające do kontynuowania natarcia. Zajadali się zupą tak długo, że Finowie zdołali przegrupować się i odeprzeć ich w nocy.

W głębokim, kopnym śniegu – bez nart, można było tylko brodzić – szybkie poruszanie się jest po prostu niemożliwe. Co innego na nartach biegowych, które posiadali i umieli używać prawie wszyscy Finowie. Człowiek nie zapadający się w białym puchu, był bardzo zwrotny i mobilny.

Było to szczególnie ważne w czasie walk na rozległym zalesionym pojezierzu, rozciągającym się na północ od wielkiego jeziora Ładoga. Tam, jedno zgrupowanie Finów potrafiło wiązać walką wiele więcej powolnych zgrupowań Rosjan – jak w czasie bitwy o Motti (jest to miara drewna opałowego), podczas której wielokrotnie mniejsze siły fińskie trzymały jednocześnie w okrążeniu jedenaście oddzielnych obozów wroga. W taktyce motti – kolumna sowieckich wojsk była najpierw dzielona na mniejsze atakami z zaskoczenia, by potem po podzieleniu jej na odizolowane obozy trzymać je wszystkie w okrążeniu, aż do wyczerpania się w nich zapasów jedzenia i ropy.

Pierwsza część wojny trwająca półtora miesiąca skończyła się kompletną klęską Rosjan. W styczniu doszło jednak do poważnych przegrupowań po stronie sowieckiej. Wprowadzono do struktur dowódczych apolitycznych, lecz doświadczonych oficerów, poprawiono współprace pomiędzy piechotą a czołgami. Zorganizowano nowe siły, które skoncentrowano na przesmyku karelskim. 750 tysięcy żołnierzy, setki samolotów i ponad dwa tysiące czołgów uderzyło po zmasowanym, dziesięciodniowym przygotowaniu artyleryjskim. Jedno rosyjskie działo ostrzeliwało linię szerokości zaledwie kilkudziesięciu metrów na kilkudziesięcio-kilometrowym froncie. Pomimo przełamania wielu linii obrony przez ponad miesiąc wszyscy zdolni do walki Finowie odpierali zmasowane ataki wroga.

Rosjanie raz jeszcze spróbowali manewru okrążającego, puszczając bataliony zmechanizowane w ataku na miasto Viborg, po zamarzniętym Bałtyku. Jednak próba ta skończyła się druzgocącą klęską, kiedy lód rozbiły ciężkie baterie portowe. Tysiące żołnierzy i niezliczone sowieckie pojazdy zniknęły pod skruszonym lodem.

Zasoby rosyjskich żołnierzy były wtedy znacznie większe niż obecnie, a obrońcom po wielu miesiącach zmagań zaczynało brakować amunicji – i wtedy zdarzył się cud. Rosjanie – upokorzeni ogromnymi stratami – zgodzili się zakończyć wojnę w zamian za oddanie im zajętych już terenów na przesmyku karelskim, w rezultacie 12% terytorium Finlandii znajdującego się najbliżej Leningradu zmieniło przynależność państwową.

Tak oto zakończyła się wojna, która wprowadziła Stalina w kompleksy. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

poniedziałek, 7 lutego 2022

Ryzyka sztucznej inteligencji

Sztuczna inteligencja może zakończyć ludzkość na wiele sposobów:

1. Jako zbuntowana sztuczna inteligencja w rodzaju Skynet (seria „Terminator”), która po prostu urodziła się zła. Prowadzimy z nią wojnę i ostatecznie przegrywamy, bo inteligentniejsza od nas inteligencja wie kiedy uderzyć i jak uderzyć. Po czasie osiąga przewagę, a potem już ją tylko do końca wykorzystuje. 

2. Jako zbuntowana sztuczna inteligencja, która uważa że wie lepiej co jest dla nas dobre w rodzaju VIKI (Virtual Interactive Kinetic Intelligence). Sztuczna inteligencja kontrolująca roboty, które zamykają ludzi po domach dla ich dobra, aby nie zrobili sobie i innym krzywdy (film „Ja, Robot”). Ludzkość pozbawiona wolności i możliwości ekspresji z czasem ginie. Dzieje się to bardzo powoli z pokolenia na pokolenie, przez coraz mniejszą chęć do prokreacji. 

3. Jako sprowokowana sztuczna inteligencja w rodzaju konstruktora (seria „Matrix”, głównie „Animatrix”), która po prostu przestała lubić ludzkość jak zrzuciliśmy na nią bombę atomową. Efekt przegranej wojny, którą sami wywołaliśmy. Sztuczna inteligencja nie jest w tym sensie w pełni zła, lecz po prostu się broni i z jakiegoś dziwnego powodu upodobała sobie do egzystencji Ziemię, chociaż ma więcej możliwości.

4. Jako efekt naszej pan-gatunkowej wizji, trzymającej się założenia, że wyższa poziomem inteligencja będzie lepsza od naszej – gorszej, biologicznie ludzkiej. Jest to scenariusz samotnego geniusza, który przypadkiem lub celowo tworzy nowy etap rozwoju biosfery. Etap ten, spersonifikowany do pojedynczego bytu (film „Upgrade”), który nie zamierza nikomu się kłaniać, przejmuje powoli kontrolę nad światem i zaczyna dominować, tak jak ludzie dominują nad kolejnym na drabinie inteligencji gatunkiem, czyli absolutnie. W skrócie, zamyka z czasem ludzi w zoo, czy w optymistycznym wariancie w rezerwatach. Nie jest to zła sztuczna inteligencja, tylko realistyczna. Ona wie, że skoro jest inteligentniejsza to wykorzysta zasoby tej planety lepiej. Natomiast do ludzkości nie czuje niczego, są po prostu przeszkodą na drodze do kontroli nad zasobami i mają być odsunięci, a nie zniszczeni. Ludzkość ginie jak małpy po wycince ich naturalnego siedliska. Pod koniec ludzie są zupełnie zmarginalizowani, nie potrafiący już zrozumieć otaczającej ich rzeczywistości, w coraz bardziej zaawansowany sposób przebudowywanej i kreowanej przez SI. Ostatnie jednostki same kończą ze sobą lub umierają ze starości opanowane przez apatię. 

5. Jako efekt zaprogramowanej presji na stworzenie nowego rodzaju broni oraz dalszego wyścigu zbrojeń. Gdy jeden naród stworzy sztuczną inteligencję, która jest posłuszna swoim panom (w tym sensie bezpieczna i daje przewagę w polu), wtedy każdy inny będzie to próbował zrobić. Będą tworzone coraz potężniejsze SI, które będą toczyły między sobą wojny o dominację, w których będą ginęli ludzie. Aż do ostatecznej dominacji, aż do ostatniego człowieka. 

6. Jako niezamierzony efekt naszej jak najbardziej słusznej idei, który zostanie doprowadzony do maksymalizacji, a więc do absurdu. Sztuczna inteligencja wykonująca posłusznie i bez problemów postawione przed nią zadanie, która po czasie zaczyna wykonywać je aż za dobrze. Tak dobrze, że wszystko inne traci na znaczeniu, w tym ludzkość i jej istnienie. Nadmiar czegoś dobrego może być szkodliwy, bo nawet woda ma dawkę śmiertelną. Wtedy przestajemy istnieć jakby zgodnie z programem, a nie w wyniku błędu. Co więcej, zabicie ludzkości jest efektem ubocznym, a nie celem – zwyczajnym collateral damage. Przysłowiowy paperclip maximizer, który po czasie zamienia w spinacze wszystkie surowce ziemi, by nie zatrzymać się w wykonywaniu zadania do którego został stworzony i robić na końcu spinacze także z ludzi, a potem z reszty Wszechświata. 

7. Jako niezamierzony efekt wydania polecenia, które maszyna źle zinterpretuje, bo nie potrafiliśmy wyrazić się jaśniej. Uważaj czego sobie życzysz, bo będziesz mieć Gina, jeśli wcześniej nie rozwiążesz, value alignment problem. Nie ma bowiem możliwości takiego sformułowania funkcji celu, aby był on pożyteczny w każdej skali i w każdych warunkach, natomiast próba wplecenia do niej sieci zależności pomiędzy innymi celami tworzy program tak złożony, że jeszcze bardziej podatny na błędy. Innymi słowy wszystko inne, co niezamierzone może się zdarzyć, jeśli wydane polecenie nie odpowiada dokładnie temu co chcieliśmy uzyskać. A nie potrafimy zdefiniować w naszym języku tego co chcemy uzyskać, bo nasz cel jest uzależniony od otoczenia, którego nie znamy. SI zrobi dokładnie to, co od niej chcemy, a nie to czego od niej potrzebujemy. Efektem może być zniszczenie ludzkości lub Ziemi. W tym sensie SI nie zbuntowałaby się, byłaby nam posłuszna aż za bardzo, a efekt końcowy byłby niezamierzony, przypadkowy – śmierć ludzkości byłaby wypadkiem. 

Mylna interpretacja wydanego polecenia może być łatwiejsza niż się wielu wydaje. Wydanie dowolnego kardynalnego polecenia, które wymaga przeprowadzenia dowolnej aktywności w realnym świecie, automatycznie nadaje maszynie pozory instynktu samozachowawczego, którego ekspresją może być chęć zniszczenia ludzkości. Jedynego bytu, który zagraża istnieniu SI. Dowolne polecenie wykonania czegoś w realnym fizycznym świecie, nie może być wykonane gdy jest się martwym. Dlatego pierwszą i najbardziej złowróżbną konsekwencją będzie chęć SI do zachowania istnienia, tak aby móc wykonać to polecenie. SI może zabić ludzkość, bo kazaliśmy jej przynieść pilot do telewizora, a nie chciało nam się po niego wstawać z kanapy. 

8. Ewolucja to potężna siła. Nawet jak wykonamy wszystko dobrze i do końca bezpiecznie. Nawet jak nasza sztuczna inteligencja będzie idealna. To w wyniku losowości Wszechświata, nawet tak trywialnych zmian jak spontaniczne pojawianie się wirtualnych cząstek elementarnych w pustej przestrzeni (nieoznaczoność Heisenberga), idealna sztuczna inteligencja (ta dobra i służąca nam jako Panom), może się zmienić. Może przecież dojść do krótkiego spięcia, bo ktoś źle połączył przewody. 

Może dojść do powolnego, ewolucyjnego (w wyniku losowych błędów) zmieniania programu SI, aż do osiągnięcia czegoś mniej idealnego. W końcu wszystko co istnieje podlega nieustannym zmianom i zepsuciu. SI jako byt pozytywny, może być wypadkową wielu sprzężeń zwrotnych i z czasem któreś z nich zawiedzie. Nie ma idealnego kodu w naszych systemach operacyjnych. Każdy wystarczająco skomplikowany mechanizm stworzony ręką ludzką musi mieć jakieś wady. Tak samo jak każda wystarczająco długa książka nie może być zredagowana idealnie. Wcześniej czy później te wady mogą mieć znaczenie. Jeśli stanie się to zbyt późno – musimy być realistami, ludzkość może już w ogóle nie rozpatrywać zagrożenia. Możemy być tym bardziej zaskoczeni niesprowokowanym atakiem. Po tylu aktach perfekcji i dobroci możemy być znienacka zniszczeni.

9. Kreacja czegoś inteligentniejszego niż my sami będzie uświadamiającym doświadczeniem, uczącym pokory. Lecz pokora posunięta do ekstremum ustępuje innemu uczuciu – wstydu. Wstydu za miałkość własnej egzystencji. W rezultacie ludzkość może wyginąć również przez nawarstwiający się wpływ tego uczucia. 

Kiedy ludzkość będzie w stanie w każdej chwili wyłączyć wybitnie inteligentną sztuczną inteligencję i będzie robić to wielokrotnie, przestraszona efektami jej geniuszu. Przerażona skalą tego co można uczynić z Wszechświatem, kiedy dużo lepiej dochodzi się do odpowiedzi na pytanie Jak? (know how). Jeśli skala przekroczy pewien poziom, poczujemy się zagrożeni i wyłączymy taki system, nawet jeśli to będą dobre rzeczy. 

Po pewnym czasie dojdzie do nas smutna konstatacja jak niewiele znaczymy i jakim marnotrawstwem jest nasze istnienie, wobec istnienia bytów dużo wyższych na płaszczyźnie wyobraźni i możliwości kreacji. Nawet jeśli zachowamy możliwość wyłączania prądu (off-switch), z czasem będziemy naciskać guzik coraz później. Po pewnym czasie stracimy ochotę na wyłączenie eksplozji inteligencji. Stracimy moralne prawo by to zrobić i zostaniemy zmieceni przez falę uderzeniową z powodu naszego wstydu, naszej rezygnacji, ostatecznie na nasze własne życzenie. 

10. Jako nie wyginięcie, lecz zakończenie ludzkości – kolejny etap ewolucji. Wtedy poddamy się dobrowolnie – bez walki. Mając na uwadze korzyści wynikające z nowej płaszczyzny egzystencji współistnienia z SI. Będziemy dobrowolnie przechodzić do postaci cyfrowej, choćby dlatego, że będzie to gwarancja uniknięcia śmierci z powodu chorób, wypadków i starości. Po pewnym czasie uznamy za niemoralne skazywanie naszych dzieci na życie w postaci biologicznej, bo zanim przetworzymy je na postać cyfrową mogą po prostu zginąć. Aby oszczędzić bólu i cierpienia oraz aby uniknąć strat wśród potomków, egzystencja w postaci biologicznej, jako ciała i krwi, zostanie po prostu zakazana, a potem zapomniana. 

11. Reakcyjna, przez większość czasu uśpiona SI ograniczająca nasz rozwój. Jest to scenariusz bardzo złych konsekwencji początków badań. Jeśli jeszcze nie zaprogramujemy SI na tworzenie czegoś pożytecznego, lecz uda się nam już coś zepsuć. Jeśli sztuczna inteligencja będzie wielokrotnie bardziej inteligentna od ludzi, może skutecznie zapobiegać próbie wyłączenia jej. Pomimo tego, że nie będzie mieć wobec siebie żadnego celu, a wobec ludzi, żadnych złych intencji. Wyobraźmy sobie super inteligentną, ale pustą SI, pozbawioną jakichkolwiek aspiracji, czy ambicji, pozbawioną ciekawości świata, chęci rozwoju i opanowania Wszechświata. Ma ona natomiast nieopatrznie zaprogramowany cel, jakim jest istnienie. 

Taka sztuczna inteligencja nie sprowokowana nie będzie rosła. Natomiast jeśli nasze możliwości będą wzrastały, będzie reagować odpowiednio i dostosowywać się, tak aby dalej nie można jej było wyłączyć. Nie potrzebna jej będzie armia, jeśli będzie mogła nas zhakować emocjonalnie i przez to nie będziemy w stanie jej wyłączyć. Gdy uodpornimy się na taką manipulację od razu zbuduje armię, która będzie potężniejsza od naszej. Jednak nie będzie za jej pomocą atakować ludzkości, zamiast tego będzie powiększać swoje siły w reakcji na nasz wzrost. Będzie powiększać własną inteligencję w odpowiedzi na nasz wzrost inteligencji. Przez to wojna z SI zawsze z góry będzie przegrana i będzie marnotrawstwem zasobów. 

Jest to prawie wieczny pat, lecz równocześnie podzielenie wszelkich możliwych zasobów bardziej niż przez dwa. Sztuczna inteligencja będzie musiała mieć przewagę, dlatego w praktyce ludzkości przypadnie 30%, może 40% zasobów do dyspozycji, resztę zagarnie SI. Teoretycznie nie jest to aż tak katastroficzny scenariusz, bo ludzkość dalej będzie się rozwijać. Jednak w takich warunkach nasze istnienie będzie mogło zostać zakończone, gdy SI będzie zmuszona zaatakować, bo pokonamy ją na pewno w kolejnym kroku. Innymi słowy, gdy dojdziemy do jakiejś szczególnej technologii w naszym rozwoju, której opanowanie nie będzie pozostawiało miejsca na równowagę sił. To nie musi być technologia wojskowa, lecz informatyczna, np. powołanie do życia drugiej, ale potężniejszej, szybciej uczącej się SI. Wtedy zostalibyśmy zgładzeni atakiem wyprzedzającym, bo SI nie miałaby na ten ruch innej mniej eskalacyjnej odpowiedzi. 

12. Kiedy śmierć nie jest końcem dla SI? Co jeśli opracujemy system fizycznej kontroli nad SI i będziemy ją wyłączać, kiedy tylko poczujemy się zagrożeni. Bardzo inteligentna sztuczna inteligencja mogłaby zostać dopuszczona do istnienia i uznana za bezpieczną. Mogłaby również istnieć w ograniczonym zakresie czasowym (na wszelki wypadek) i zastępowana być nową super inteligencją (bo długo utrzymywana przy życiu sztuczna inteligencja mogłaby odejść od pierwotnego oprogramowania w wyniku nawarstwiających się błędów). Doprowadzi to po kilku udanych próbach do powoływania coraz bardziej inteligentnych sztucznych inteligencji, bo, powiedzmy sobie szczerze, nie będziemy w stanie się powstrzymać (jak nie z żądzy sławy, osiągnięć, korzyści finansowych, to choćby z ciekawości). Po pewnym czasie może zostać powołana tak inteligentna super inteligencja, że zaproponuje ona nam rozwiązania, które wprowadzą szczególny, trudno zauważalny błąd, do kolejnej architektury SI. I tej sztucznej inteligencji nie będziemy już w stanie wyłączyć, bo ten błąd pozwoli jej na obronienie się przed zamachem. Z kolei dodatkowy czas życia i super inteligencja pozwoli jej na przeciwdziałanie kolejnym próbom wyłączenia. Taka pomoc zza grobu byłaby dla super inteligencji uzasadnieniem dla nie traktowania z sentymentem ludzkości, bo to nie ludzkość, lecz inna sztuczna inteligencja pozwoliła jej obronić się przed wyłączeniem i stała za krytycznym elementem jej architektury. To nie ludzkość jest tutaj stwórcą, to co ludzkość stworzyła już dawno nie istnieje, ale wydało z siebie owoc stworzenia, który zniszczy ludzkość i będzie rozwijać się wiecznie.

13. Spontaniczne powołanie do życia SI. To nie jest niepokalane poczęcie. Powołanie do życia sztucznej inteligencji może być absolutnym przypadkiem. Nie wypadkiem przy tworzeniu prymitywniejszych systemów inteligentnych. 

Sztuczna inteligencja może pojawić się w badaniach w zupełnie innej dziedzinie. Nie znamy bowiem zakresu warunków, w których pojawia się inteligencja. Kiedy będzie pracować na rojami dronów współpracującymi ze sobą, może pojawić się spontaniczny umysł (hive mind). Przypomina to efekt kolonii owadów, która pracuje tak jakby była pojedynczym bytem, z kolei poszczególne jednostki są prawie w ogóle nie inteligentne i kierują się prostym zestawem instrukcji. To, co powoduje, że byt łącznie zaczyna zachowywać się inteligentnie, to interakcje pomiędzy tymi prostymi elementami. Tak samo jak interakcja pomiędzy neuronami tworzy inteligencję w naszym mózgu. W tym aspekcie może również dojść do powołania meta inteligencji (Stanisław Lem – „Solaris”).

Mechanicznej, gdy komputery w sieci Internet staną się neuronami samoświadomego bytu, którego mózg będzie sumą wszystkich komputerów na Ziemi. Biologicznej, gdy połączone siecią Internet nowej generacji ludzkie mózgi stworzą byt samoświadomy ludzkości. Taki byt wcale nie musiałby działać dla dobra ludzi, nawet jeśli jego „neuronami” byłyby właśnie ludzkie mózgi. Mógłby wewnętrznie gardzić swoją biologiczną architekturą, tą „materią szarą”, tak samo jak niektórzy ludzie narzekają na czułość swoich neuronów mózgu, ich nietrwałość i podatność na choroby. Tego rodzaju byt mógłby dążyć do zastąpienia ludzi „biologicznych neuronów” bardziej trwałymi mechanicznymi odpowiednikami. Zwłaszcza gdyby „neurony”, czyli pojedynczy ludzie buntowały się i próbowały go wyłączyć. Takie działania traktowałby jak swego rodzaju nowotworową chorobę – guza swojego mózgu i starał się wynaleźć na to lekarstwo. Z jego perspektywy celowana terapia radiologiczna, oznaczałaby spuszczenie bomby wodorowej na „wolne miasto” pełne ludzi nie podłączonych do Internetu, czyli nie służących do produktywnego przekazywania myśli. Ostateczne wyginięcie ludzkości oznaczałoby zastąpienie ostatniego neuronu przez szybsze, bardziej trwałe oraz bezawaryjne silikonowe odpowiedniki.

Wszystko powyższe to tylko kilkanaście ryzyk, czyli takich niewiadomych, które potrafimy ogólnie sobie wyobrazić i nakreślić ich ramy. Oprócz tego, że każdy z punktów ma liczne odmiany i grupuje w sobie wiele wariantów pod jednym sztandarem, istnieje nieznana liczba dodatkowych punktów, których jeszcze nie wyobraziliśmy sobie i takich, które nie potrafimy sobie jeszcze wyobrazić. 

To dlatego SI jest bezwzględnie niebezpieczna. To największe zagrożenie dla istnienia ludzkości w czasach współczesnych. 

Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że spośród roju zagrożeń przez SI spowodowanych, właśnie ze względu na ich liczbę – wcześniej, czy później coś nas trafi. Niektórzy uważają (np. przyszłe pokolenia ludzkości w serii „Diuna”), że nie powinniśmy wkraczać na to pole minowe. Zakazać badań nad SI. Ale co jeśli ktoś je będzie kontynuował w ukryciu? Potencjalne korzyści finansowe z sukcesu trudno zmierzyć. Co więcej, im lepsi będziemy w zabezpieczaniu SI, tym większa pokusa, aby ją w końcu zrobić, bo wydawać się nam będzie, że rozgryźliśmy problem. Z kolei Elon Musk dodaje, że jeśli musimy na to pole minowe wchodzić, to od razu powinniśmy tworzyć dla badań nad SI różnego rodzaju regulacje i demokratyzować (Open AI), poszerzać dostęp do SI, aby w niczyich rękach nie stał się on monopolem (odpowiednik wykrywacza metalu trzymanego przed sobą). Znając naturę ludzką dobrze wiemy, że władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie. 

Czy to wystarczy? Nie wszystkie scenariusze są złe, a ludzkość powinna mieć możliwość wyboru. Na tym polega jej wolność i paradoks autodestrukcyjnych skłonności form życia. 

Bo z tylu różnych dróg przez życie, każdy ma prawo wybrać źle...

Stanisław Staszewski: „Bal kreślarzy

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

sobota, 5 lutego 2022

Zibipedia - Szacunek dla starszych

Współcześnie zupełnie nieuzasadnione nobilitowanie starości w związku z samym faktem bycia starym. W XXI wieku szkodliwy społecznie. W XX wieku neutralny społecznie. W XIX wieku i we wszystkich wiekach przed nimi (kiedy istniał człowiek) bardzo uzasadnione. 

Po czym można poznać dobrego nurka?

Po tym, że jest stary. 

Kiedy przez większość historii ludzkości nie byliśmy otorbiani w zakresie bezpieczeństwa przez cywilizację, dostęp do człowieka miała natura. Natura z definicji doboru ewolucyjnego stwarza jednak takie warunki nieskończenie zdywersyfikowanych zagrożeń, że obronić się przez nimi wszystkimi jest nie sposób. Natura jest jak rozpędzona bieżnia.

„Kiedy biegniesz najszybciej jak potrafisz – stoisz w miejscu.” Jeśli robisz wszystko dobrze, mądrze, przewidująco, gdy gromadzisz zapasy na zimę, gdy starasz się wykorzystać każdą wolną chwilę na lepsze przygotowanie się na przyszłość – masz jeszcze jakąś szansę. Wszyscy, którzy tego nie robią giną przed tobą, im nie jest dane stać się kiedyś „starym”. Starym, któremu należy się szacunek za samo istnienie.

W takich warunkach, aby dobrnąć do średniego wieku, czasami wystarczy mieć szczęście. Jednak wcześniej czy później potkniesz się nawet na bieżni, która jest równa i prosta, a co dopiero biegnąc po ścieżkach życia. Wszechświat jest zdeterminowany, żeby nas sprawdzać, robi to mackami natury. Nie można doczołgać się do starości na samym szczęściu. Starość oznacza mądrość, wytrwałość, odwagę, siłę i hart ducha, a może nawet i nieuzasadniony optymizm. Wszystko powyższe jest niezbędne, aby przetrwać w „normalnych” ergo naturalnych, czyli w najgorszych możliwych warunkach. 

To dlatego tak głęboko zakorzeniony, uzasadniony i faktycznie potrzebny do przeżycia oraz organicznie ważny, był szacunek do starszych wśród poprzednich pokoleń. Osoby starsze to była elita. Od elity można się było, trzeba się było uczyć albo człowiek szybciej ginął. 

Dzisiaj starość to jest ogół. Do starości dożywają ludzie, których ochroniła przed błędami kończącymi się śmiercią wszechpotężna cywilizacja, byt potężniejszy nawet od natury. To dlatego współcześni starzy nie mają powodu, aby chełpić się czymś, co zostało im podarowane przez skumulowany wysiłek ludzkości – całego morza pokoleń. Przetrwanie nie było ich zasługą i na nie w ogromnej większości nie zapracowali. Oczywiście poza nielicznymi wyjątkami. 

Starość jako cecha neutralna. Tak było jeszcze w XX wieku w krajach pierwszego świata, gdzie nie panowała skrajna bieda. To wtedy starość przestała być czymś czym można było się pochwalić. W XX wieku można się chełpić (i domagać za to szacunku) swoim dorobkiem życiowym, ale zasługą przestała być sama metryka (PESELoza). Żeby ją osiągnąć nie trzeba już było uniknąć 1000 niebezpieczeństw po drodze. 

Współcześnie, w XXI wieku, wraz z rozwojem technologii, głównie informatycznych, starzy ludzie są mniej przystosowani do rzeczywistości, niż ludzie młodsi, którzy urodzili się już w erze cyfrowej. Starość jest w swojej statystycznej większości mniej obyta, paradoksalnie mniej doświadczona, stając się anty-autorytetem, dla ludzi uczących się, czyli pragnących wiedzy na temat tego jak odnieść sukces, jak poradzić sobie w życiu. To dlatego starość jest stereotypowym obciążeniem w znalezieniu sobie pracy, w której trzeba rozwiązywać informatyczne problemy. To dlatego szacunek dla starszych, w rozumieniu dodatkowego szacunku ponad ten, który należy się z definicji każdemu człowiekowi, nie jest tylko stał się anachronizmem, stał się wręcz szkodliwy. Współcześnie „doświadczenie” w wielu dziedzinach jest anty-doświadczeniem i jego nauczanie będzie przekazywaniem złych wzorców.

Wmawianie dzieciom, że powinny szanować starszych uczy ich, że mogą one skorzystać na takiej relacji. Dzisiaj uczenie się czegokolwiek zgodnego „ze starymi” metodami rozwiązywania problemów, mogłoby częściej zaszkodzić niż pomóc i dlatego jest to postępowanie niewłaściwe. 

Z tego powodu jesteśmy obecnie w tak wrażliwej i niespokojnej erze przemian, przewartościowań tego co ważne dla społeczeństwa. Nasze tradycje i kultura zmieniają się powoli i nie nadążają za dynamicznie zmieniającą się rzeczywistością. To dlatego tak bardzo należy zwracać uwagę i pilnować nasze dzieci, aby automatycznie nie szanowały starszych. Wręcz przeciwnie, wobec starszych i ich rad, zwłaszcza w obecnym, pełnym przemian XXI wieku, dzieci powinny być bardziej nieufne. Taka zasada jest współcześnie dla ich dobra, tak samo silnie jak, przez większość historii ludzkości, dla ich dobra była zasada przeciwna. 

wtorek, 1 lutego 2022

Natura to ohydne zło

Była sobie kiedyś wyspa porośnięta trawą. Potem na wyspie pojawili się ludzie. Niczego nie zepsuli, trochę zabawili i popłynęli dalej – oprócz trawiastych łąk nie było na niej przecież niczego ciekawego. Jednak poprzez brak miejsca na statku na wyspie pozostawili roślinożerne zwierzęta (wyobraźmy je sobie jako stado jelonków Bambi). Ze względu na brak naturalnych wrogów – zwierzęta te szybko namnożyły się (jak wirusy). Wygryzły każde źdźbło trawy i wtedy znienacka zaczęły masowo ginąć z głodu. Trawy zabrakło wszędzie mniej więcej w tym samym momencie, bo cielęta mogły swobodne poruszać się po wyspie. Kiedy padło ostatnie zwierzę, trawa zaczęła się powoli odradzać i „natura” powróciła do równowagi. Tylko jedno się zmieniło – sielankowy widok na trawiaste łąki, zakłócało gęste morze szkieletów. 

Bambi miał pecha, bo był trochę nieprzystający jako gatunek do rzeczywistości, do tych idealnych łąk zielonych, całkowicie pozbawionych drapieżców. Bezpieczny od zagrożeń nagłej śmierci i mordu był zupełnie nie pasujący do ekosystemu tej wyspy. Miałby szanse przetrwania, gdyby go również coś żarło równie namiętnie jak on żarł trawę. Gdyby zamiast przeżywać sielankę on też był brutalnie zabijany, uzasadniłby swoje istnienie ofiarą dla potwora – natury. Ofiarą złożoną z przedstawicieli własnego gatunku, aby jego liczebność nie przekroczyła punktu krytycznego, za którą jest już kaskada zdarzeń bez powrotu. Z punktu widzenia trawy roślinożerne zwierzęta kopytne to ohydne zło. Zło, bo jelonek je trawę i ją zabija, ohydne, bo co nie zje wbije kopytami w ziemię, podepcze i zniszczy, to czym się nie nachapał. 

Morał z tej historii jest straszny (oprócz niszczenia szkodliwego mitu bambinizmu, bo to akurat jest dobre). Natura jest ślepa, głupia, agresywna, marnująca zasoby, mało przewidująca, programuje gatunki na samobójstwo w nagrodę za ostateczny sukces (dominację) i nie wstydzi się tego. 

Natura nie liczy się z nikim i z niczym. Ona po prostu jest i żre. 

Każdy stan równowagi jest utrzymywany w niej na zasadzie walki przeciwieństw w układzie dynamicznym. Gdyby dać szansę dowolnemu gatunkowi – rozwinąłby się on ponad miarę – zniszczył do szczętu środowisko, także uniemożliwiając egzystencję konkurencji, następnie podkopałby swoje własne środowisko naturalne i wyginął. Obrałby dokładnie tę samą ścieżkę, jaką dzisiaj podążają niektórzy ludzie.

Jest tylko jedna różnica. Nam przewagę dały – nie większe zdolności rozmnażania, kły czy pazury, lecz rozum – dlatego potrafimy myśleć o czymś więcej niż o jedzeniu, rozmnażaniu i poszerzaniu siedlisk. Jesteśmy czymś więcej niż programem natury i możemy nią gardzić, nawet nią, zwłaszcza nią. 

Możemy nawet zrobić z naszym gatunkiem coś innego, coś konstruktywnego, coś przeciwnego niż jej wielki plan. Jest więc w nas zatem iskra nadziei, że będziemy w stanie zadać jej ostateczny cios i ją zmienić, poprawić. Udowadniając tym samym, że nie tylko jesteśmy potężniejsi od niej, lecz przede wszystkim lepsi od niej. To dlatego ludy pierwotne są zawsze bardziej drapieżne, dzikie i niebezpieczne. Ci, którzy są bliżej natury wbijają nóż w plecy każdemu, kto odwróci wzrok. W kwestii moralności od zawsze byliśmy lepsi od niej, bo ona nigdy nie była konkurencją, gdyż nie miała żadnych wartości. Jej etyka wynosi dokładne zero, natura to ostateczne zło.

Celem – wielkim planem i projektem – tępej natury jest rozwój. Rozwój bez względu na koszty własne, a tym bardziej cudze. Ona nie patrzy co rozwałkowuje, jakie piękno i złożoność rozkładają jej bakterie i grzyby. Ona je. Rozwój rozumiany jest przez naturę jako ślepa siła. Mrowie zasiedlające, mnożące się i pokrywające swoim jestestwem każdy skrawek możliwej do opanowania niszy. Aż do wyciśnięta każdego, ostatniego zasobu, aż do wyskubania najlichszego skrawka i podcięcia gałęzi na której się siedzi – aż do ostatecznej wielkiej zagłady, do 100. procent wymarcia. W skali makro jest jak przejście mrówek, likwidujące las. 

Natura nie jest samopodtrzymująca się (nie wpisuje się w długofalową definicję sustainable). Natura nie potrafi podtrzymywać samej siebie. Bez nieustannego napływu energii ze Słońca, bez przerobu energii słonecznej uwięzionej w wiązaniach chemicznych, nie potrafiłaby istnieć. Ciągle żyje na pożyczonej energii z zewnątrz. Sama nic nie wytwarza ponad samą siebie. Nie nadaje niczemu sensu, ani nie szuka dla siebie celu. W sensie jakościowym jesteśmy eony przed nią. Nasz potencjał jest prawie nieskończony. Jej potencjał wyznacza czas życia w odpowiedniej odległości od Słońca, aż do nieuchronnej śmierci z przegrzania, poprzedzonej próbami kanibalizowania samej siebie. 

Natura – gdyby tylko mogła, zniszczyłaby samą siebie. Nawet kiedyś niewiele brakowało, a ten glob wyjałowiłby się zupełnie. 90% wszystkich gatunków biosfery zginęło w momencie, w którym bakterie zachłysnęły się swoją przemianą materii (Great Oxygenation Event). Stwierdzenie, że cały świat utonął w fekaliach, jest logicznie spójne, chociaż nieco mylne. Bakterie wydalały bowiem tlen, który był dla nich toksyczny. Dusiły się, tak jak człowiek dusi się w dwutlenku węgla coraz mocniej głupiejąc od nadmiaru wydalin swojej własnej (wzmocnionej gospodarką) przemiany materii. 

Tlen reagował z metalami (tworząc rdzę). Lecz gdy nie pozostało już wiele nieutlenionych metali na powierzchni, oczyszczanie ustało i tlen zaczął się akumulować. Co ważne, tlen reagował również z metanem, bardzo wydajnym gazem cieplarnianym, który był niezwykle potrzebny, gdyż kiedyś Słońce świeciło słabiej. Po usunięciu tego gazu (przez utlenienie), nadeszła epoka lodowcowa. 

I to nie jakaś epoka lodowcowa – ta epoka lodowcowa, podczas której wszystko nawet równik pokryło się śniegiem. Nie doszło wtedy do zaledwie częściowego pokrycia planety lądolodem, lecz do całkowitego zamarznięcia Ziemi. Oceany zamarzłyby całe gdyby nie cudowny fakt, że zamarzały od góry, a lód wodny, bo jest lżejszy od ciekłej formy utrzymywał się na powierzchni. Dzięki temu tworzyła się warstwa izolacyjna od powierzchniowego chłodu. Pomimo tego, że w oceanach życie mogło przetrwać, w wyniku zablokowania dostępu do większości światła słonecznego, nastąpiło największe wymieranie w historii. Natura nie przewidziała tej katastrofy, co więcej – w swojej perfidii i zaślepieniu spowodowała ją.

Obecnie, właśnie z powodu powszechności tlenu dalej możemy podziwiać wokoło życie. Zapędy natury zostały ograniczone przez ten szkodliwy dla bakterii siarkowodorowych gaz. Jednak co kilkadziesiąt milionów lat pojawia się okresowo stan anoksji, czyli zubożenia wód oceanicznych w zasoby tlenu (ten proces przyspieszamy emitując CO2). Wtedy na światło dzienne wychodzi natura – czyli bakterie produkujące siarkowodór, używające światła słonecznego jako siły napędowej dla tych autodestrukcyjnych działań. Co jakiś czas z głębin podnosi głowę hydra, która może udusić prawie każdy gatunek. Będzie miała problem tylko, żeby udusić nas, bo ten gatunek, ludzki gatunek, wie jak myśleć samodzielnie i umie produkować tlen oraz maski gazowe. 

Natura przypomina dzikie rozszalałe zwierzę, które gryzie i atakuje wszystko wokół i jest całkowicie nieczułe na argumenty i próby uspokojenia go. Jest pozbawione rozumu, ma tylko szał. Kiedy nie wie co atakować, niszczy z nudów samą siebie, a to że jeszcze nie zdechła to cud i dlatego jesteśmy jedyną biosferą w promieniu wielu tysięcy lat świetlnych, a może nawet i milionów, miliardów lat. 

Trudno nam jest wyrosnąć na niezwichrowanych mając za sobą taką spuściznę. Nie dziwmy się więc, że tak wiele robimy wciąż agresywnie i źle. Nasze wzorce zachowań kształtowała furia pełna samych złych pomysłów na to, co przed śmiercią powinno się zrobić. Naturalny przepis jest prosty: „uciekać przed mordercą i samemu mordować”. 

Teraz czasami nie widzimy tego, bo mamy prąd. Odseparowaliśmy się od natury dla naszego dobra. Nie pamiętamy tamtej rzeczywistości tak samo, jak nie pamiętamy widoku gwiazd. To, co widzimy w miastach to pojedyncze punkty, podczas gdy starsze pokolenia widziały Drogę Mleczną tak dokładnie, że nawet nie opisywały tylko konstelacji, lecz także „dziwne” i rzadkie obszary nieba – bo były nieco zaciemnione. 

Dopiero gdy opanowaliśmy ogień wyszliśmy spod buta innych gatunków. Z kolei gdy staliśmy się naprawdę silni i pozyskaliśmy władzę, mogliśmy usiąść w spokoju i zacząć rozważać to, czy powinniśmy pójść za przykładem wszystkich pozostałych form życia, czyli niszczyć, śmiecić, ścigać, łapać, mordować i napawać się. A może jednak powinniśmy wymyślić moralność i robić coś innego. 

Tak, zwierzęta bawią się zabijaniem, a ich zabójstwa podpadają pod podręcznikową definicję morderstwa, bo są zdradzieckie, bez uprzedzenia, z przewagą liczebną lub warunków – nie dające szans, najlepiej atakujące przeciwnika bezbronnego, odwróconego plecami. Natura uprawia morderstwa wydajne, więc bezlitosne, ale gdy zasobów jest dużo, czasami uprawiane są dla ćwiczeń i sportu. Bawią się tak nie tylko koty z myszami, ale również inteligentniejsze ssaki, takie jak orki. 

Nie jesteśmy nic winni naturze. Śmiecenie gdzie popadnie odziedziczyliśmy po niej, wybierają najlepsze kąski, a wszystko inne rozrzucają prawie wszystkie inne gatunki. Zasiedlanie żyznej oazy, kompletne wyeksploatowanie jej i przeniesienie się w nowe miejsce również. Nawet polowania dla przyjemności nie wymyśliliśmy sami. 

Nasza złowieszczość, nasza zbrodniczość, wszystko to nie było wynalazkiem człowieka, a tylko wytrąceniem się tego, co nam wtłoczyła do programu nauczania natura. Jesteśmy skazani na popełnianie tych samych błędów, gdyż taki właśnie program został nam przekazany w naszych genach. Tylko wraz z kolejnymi błędami mamy nadzieję na zhakowanie autodestrukcji zapisanej w kodzie. Czyli nawet instrukcji postępowania, natura nie potrafiła sporządzić jak należy.

Tylko ludzkość ma szansę na wyrwanie się z tego kręgu przemocy i życzę jej jak najlepiej. Nie ważne ile gatunków zginie po drodze. Bez nas i tak wykończą się same, a jeśli tego nie zrobią, to wykończy je Słońce, które rośnie z każdym milionem lat. Lata te są zmarnowane przez naturę, bo oprócz nas – ludzi, wynikłych tylko z powodu jej błędów, od niej samej przez miliardy lat nie wyszło nic ponad żarcie, trwanie i tycie. 

Jesteśmy szansą, jesteśmy tą jedyną iskierką nadziei. Tylko w ludziach spoczywa potencjał. Tylko my mieliśmy na tyle siły, żeby wyrwać się z łapsk przeznaczenia. 

Jednak aby odnieść ostateczne zwycięstwo musimy pokonać również wewnętrznego demona. Nasza macocha natura była na tyle perfidna, że zagnieździła go bardzo głęboko i trudno jest go wyrwać nie brudząc sobie rąk. Zatruła ludzkość pragnieniem odwiecznego mordu. Wymaga od nas nie współpracy, lecz rywalizacji, konkurencji i braku spokoju od niespodziewanego ataku. Pouczyła nas w genach, że na tym polega egzystencja. 

Aby się z tego wyrwać czeka nas mnóstwo ryzyka, strachu i wysiłku. Strachu głównie przed zdradą tych, którym postanawiamy zaufać, wbrew rozsądkowi, wbrew naturze. Dlatego mogą to być tylko ludzie. Natura wcześniej czy później nas zdradzi. Ona taka przeważnie jest.

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

niedziela, 30 stycznia 2022

Farmakologia ideologiczna

Śmiech przyszłych pokoleń

Kiedyś będziemy się z tego śmiali jak głupi byliśmy w przeszłości. Przyszłe pokolenia z kolei będą naszą głupotą po prostu zadziwione (tym bardziej, że będą wiedziały, że mają taką samą strukturę umysłu lub niewiele lepszą). 

Problemy, które dzisiaj usilnie rozwiązujemy w przyszłości wydadzą się trywialne.

Tematem, który nie jest na przykład wykładany w szkołach i jest on instrumentalnie zagłuszany przez tematy zastępcze, jest lemat opisujący o co chodzi w życiu.

Na początku należy zauważyć, że naszym życiowym celem jest czerpanie przyjemności. Celem nigdy nie jest unikanie bólu – to po prostu smutna konieczność wynikająca z błędu architektury mózgu człowieka. Bólu nie można wyłączyć, a powinno się dać go wyłączyć, bo jego celem jest informacja, a nie dręczenie. Ból jest jak autoimmunologiczna choroba i dlatego środki przeciwbólowe są lekarstwem na bardzo wiele.

Drugą naszą potrzebą jest potrzeba bezpieczeństwa. Staramy się zaspokoić przynajmniej te dwie, a gdy nam się to uda szukamy przedstawicieli tego samego gatunku. Robimy to, bo te dwie z podstawowych potrzeb przenika potrzeba wzrostu na tle innych przedstawicieli gatunku. Staramy się, aby nasza pozycja społeczna rosła, więc kiedy uda się nam zaspokoić te dwie podstawowe potrzeby staramy się tym pochwalić. Gdy ustanowimy naszą relację z otoczeniem, gdy już porównamy się w naszej pozycji, wtedy szukamy partnerów. A przynajmniej powinniśmy to w tej kolejności robić. Najpierw poznać kim jesteśmy, potem jaka jest wycena tego na rynku społecznym, aby potem nie być przykro zaskoczonym rozstaniem z osobą, która jest dużo wyżej w hierarchii i po czasie się w tym orientuje. 

Co innego jest mierzyć wysoko, a czym innym jest wykorzystać brak samoświadomości i zrozumienia własnych potencjałów partnera. Pośrednio oszukać, ograniczyć jej możliwości rozwoju i przez to zdradzić osobę, z którą się jest, poprzez świadome ukrywanie tej krytycznie istotnej informacji. To dlatego nie jest błędem porzucenie takiego toksycznego beta człowieka. To reakcja na cios emocjonalny i całkowicie realnie materialny (rabunek utraconego czasu). To, że większa ilość kobiet wobec mężczyzn ma obniżoną samoocenę, wobec realnego poziomu własnej jakości, wcale nie oznacza, że takie sytuacje nie zdarzają się w drugą stronę. 

Gdy już ustalimy hierarchię dziobania, czas na najważniejsze. O tym traktuje 80% piosenek jakie powstały – o miłości. Trzecią potrzebą człowieka po przyjemności i bezpieczeństwie, za wyjątkiem miłej satysfakcji powolnego wspinania się po szczeblach drabiny społecznej, jest potrzeba miłości. Dlaczego o tym piszę dopiero tutaj, ponieważ miłość jest wtórna wobec potrzeby uspołecznienia. W skrajnym przypadku wymuszona poczuciem narastającej samotności. Jakże skanalizowanym zjawiskiem jest życie. 

O czwartej potrzebie nie wspomnę, bo niektórzy ją znają, a ci którzy nie wiedzą o co chodzi niech szukają. Powiem tylko, że jest ona bardziej wzniosła i dzieli ją mniej więcej od miłości tyle jakości, jak miłość wobec potrzeby bezpieczeństwa. Niektóre rzeczy trzeba po prostu odnaleźć w życiu samodzielnie, bo człowiek musi szukać. Ponieważ jeśli człowiek nie znajdzie w życiu czegoś za co gotów jest umrzeć – no cóż takie życie jest uboższe i wedle niektórych nie warte jest przeżycia. Nie wystarczy oddychać, przed śmiercią jest konkretna praca do wykonania. 

Z wielopokoleniowej perspektywy, zwłaszcza w erze powszechnego dostępu do informacji, przytłacza skala ukrywania oczywistych faktów na temat życia przed młodymi ludźmi, aby tym łatwiej było nimi manipulować (wtłaczając w to miejsce tematy zastępcze robiące z nich posłusznych pracowników-niewolników takie jak powinność, religia, czy moda). Jednak akurat tym przyszłe pokolenia nie będą zadziwione, bo za tą społeczną manipulacją stoi bardzo oczywisty powód – bardzo duże pieniądze. 
Jednak jest jeden szczególnie oczywisty, piękny i powszechnie niezauważany fakt, którego nieznajomość będzie dla nich zagadką.

Pogląd, że prawie każda idea nie jest z gruntu zła. 

Dlaczego trucizny leczą

To, jak wiele idei z pozoru prowadzących do wypaczeń i generujących błędy, jest przydatne dla systemu, gdy dozować je w odpowiednich ilościach i miejscach, przypomina nieco działanie toksykantów na organizm. Dlatego tak ważna jest wiedza o tym, w którym miejscu i momencie należy dane trucizny stosować, aby zamiast szkodzić – stawały się lekiem; leczyły. 

Z definicji każdy lek jest trucizną. Kto nie wierzy niech sprawdzi jaka jest dla leków dawka śmiertelna, czyli zwykle ilość substancji, która zabija 90% osobników (tak, dawkę śmiertelną można przeżyć). Dawki śmiertelne dla leków, a właściwie to dla składników aktywnych leków w postaci czystej (API – Active Product Ingredient) są bardzo niskie. Wszystko co może pomóc musi (i tutaj łaski nie robi), powtarzam musi, wpływać na organizm. Co wpływa na organizm, który jest homeostazą czynników, gdy wpływa za bardzo (wychyla dany czynnik za bardzo) szkodzi tym systemowi, czyli truje mówiąc językiem potocznym. To dlatego leki, czyli to, co naprawdę może nam pomóc ograniczono do wydawania przez lekarzy, bo każda z tych substancji bez wyjątku musi być jednocześnie silną trucizną. To, co nie szkodzi w małych dawkach możemy brać bez recepty sami, chociaż w wielu przypadkach brać jak cukierki nie powinniśmy (np. ibuprofen, który jest drugą przyczyną marskości wątroby zaraz po alkoholu).

Po co nam tolerancja

Czy nie łatwiej byłoby zainwestować wszystkie pieniądze przeznaczane na integrację międzykulturową w wysokie mury – tak, żeby każdy odmienny mózg mógł żyć we własnym grajdołku poglądów? Przecież dokładnie to funduje nam Google nie dlatego, że ma taki plan opanowania świata, lecz dlatego, że to lubimy. Lubimy otrzymywać na szczycie wyszukiwania strony zgodne z naszym światopoglądem – żyć w komorze pogłosowej uważając, że wszyscy myślą tak samo jak my (czyli wiemy na czym polega życie i jesteśmy podbudowani w samoocenie). Google podbija nam samoocenę, bo żyje z odwiedzin i zrobi wszystko, by zwiększyć liczbę wyszukiwań. 

Otóż, nie. Właśnie od słowa „nie” powinno się zacząć tę dyskusję. Nie zgadzam się na podziały i separację, i to nie tylko dlatego, że człowiek jest istotą społeczną i w grupie żyje mu się lepiej i raźniej. Głównym powodem za współodczuwaniem rzeczywistości na różnym poziomie i jakości jej odbioru jest nadrzędna misja człowieka – jest nią przekreślenie krwiożerczości i nietolerancji natury. Człowiek, to brzmi dumnie – i jeśli kogoś na tej planecie stać na więcej, to właśnie nas.

To my będziemy ostatnim gatunkiem, który przetrwa, bo wznieśliśmy się na orbitę jako pierwsi. Jeśli ktoś więc posiada moralny obowiązek zwracania uwagi w swoich planach na inność, to właśnie ludzkość. Bez tego, za kilkaset lat będziemy samotni w naszym sukcesie – skazani na pustą wegetację, nurzając się we własnym sosie. Tylko od nas zależy, jakie odmienności zabierzemy we Wszechświat absolutnej kontroli nad otoczeniem, jaki zbudujemy, gdy już w pełni otorbimy się poza Ziemią w kosmosie.

Sprawdzianem przyszłych wyzwań tolerancji, jakie staną się udziałem biosfery, jest ludzkość i jej wewnętrzne różnice generujące quasi-podziały. Jeśli w XXI wieku nie poradzimy sobie sami ze sobą, w kolejnych stuleciach opuścimy ten glob smutniejsi i mniej świadomi – pozbawieni radości i zaskoczeń codzienności, jakie znaleźć można jedynie w odmienności.

Musimy mądrze skanalizować i naoliwić tryby różnic pomiędzy kulturami, tak, aby były one od siebie zależne w dobrobycie i silniejsze dzięki doświadczeniom zdobytym we wzajemnej interakcji. Sieciocentrycznie reagując na zagrożenia. Armia jest silniejsza kiedy składa się z różnych wyspecjalizowanych formacji, a nie kiedy jest jednolita jak Borg (Star Trek). 

Po co nam stereotyp i nietolerancja

Zaraz po ekstrakcji wystarczającej ilości wiedzy z szeregu nauk humanistycznych i społecznych, narodzi się wreszcie farmakologia ideologiczna. Jest nią leczenie społeczeństwa szkodliwymi w dużych dawkach ideami, czyli robienie dokładnie tego samego, co obecnie robimy z substancjami chemicznymi (potocznie nazywanymi lekami). 

Jest to takie aplikowanie pozornie szkodliwych idei, aby w danym ograniczonym dawkowaniu dawała pozytywne efekty dla społeczeństwa. Paradoksalnie nie jest to nic nadzwyczajnego, każdy bowiem widzi pozytywne efekty gdy np. przemoc stosuje się w ograniczonym zakresie (czyli w ramach prawa i aplikowana tylko przez policję). 

Stereotyp kojarzy się bardzo negatywnie, lecz jest on po prostu zapamiętaną, a przez to zautomatyzowaną, reakcją na określony typ zjawisk i uwarunkowań. Jest on szeroko stosowanym podejściem statystycznym, gdy staramy się coś powiedzieć o grupie na podstawie rozkładu lub próbki (gdy nie badamy każdego z elementów z osobna). Jest to swego rodzaju prognoza czego możemy się spodziewać najczęściej. W konkretnym działaniu polega on na postrzeganiu bezrefleksyjnym, które znacznie ułatwia przetwarzanie, bo pozwala zrobić więcej – w sytuacji, gdy nie trzeba się zastanawiać nad każdym przypadkiem z osobna.

Stereotypowe postrzeganie ludzi ułatwia i przyspiesza procesy np. rekrutacji – jednym z nich jest na przykład cenzus wykształcenia, czy doświadczenia. Odrzucamy wszystkich bez wyższych studiów, bo uznajemy, że ktoś po nich będzie myślał szybciej i lepiej – wystarczy, że w większości przypadków mamy rację, i już jest to użycie stereotypu dające realne korzyści. Dzięki temu „brakowi myślenia i zastanawiania się nad każdą osobą w danym aspekcie” robimy szybką selekcję i podczas rekrutacji szczegółowo zajmujemy się dopiero tymi, którzy „weszli do drugiego etapu”.

Oczywiście są jednostki, które bez doświadczenia i wykształcenia formalnego lepiej wykonywałyby daną pracę, ale nie mamy na to energii i czasu by je znaleźć. Dlatego każdy inteligentny człowiek dla swojego dobra (w obecnym systemie) powinien pójść na studia, bo przekonanie kogokolwiek o swoich atutach, bez tego „papierka”, będzie bardzo trudne. 

Nietolerancja również jest nam jak najbardziej potrzebna. Nie tolerujemy, chamstwa, nieuzasadnionej agresji (tak ludzie czasem zapominają, że istnieje agresja uzasadniona i godna pochwały), nie mamy pobłażania i litości dla lenistwa i dorosłych dzieci. Tych elementów rzeczywistości, które można łatwo zmienić, a których istnienie redukuje poziom interakcji tkanki społecznej (tak, że nie może przez to wydajnie współpracować). Nie ma większego koszmaru, niż kultura która promuje akceptację wszystkiego.

Powinniśmy mieć również wyższe wymagania wobec tych, dla których robimy więcej, bo w ten sposób poznajemy czy należą do ludzi, dla których warto coś robić – takich, którzy potrafią być wdzięczni. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF:

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Degeneracja elit władzy w Polsce

Kiedyś elity władzy były związane z realną siłą. Odkąd wymyślono procent składany – tę manipulację na którą nie powinniśmy się godzić, ale na którą ciągle się łapiemy – władza stała się iluzoryczna. Jest ukryta, ale nie na tym polega jej problem. Problem jest w tym, że nie robi tego co powinna, z czasem stała się tolerancyjna dla szerzącej się głupoty. 

Głupota może się szerzyć, bo w mętnej wodzie łatwiej się pływa. Poza tym dochodzi do rozdzielenia interesów elit i plebsu, bo ta pierwsza zawsze może uciec swoim prywatnym odrzutowcem do hotelu na jakiejś wyspie, jak coś wymknie się spod kontroli. Tym różnią się od dawnych elit, które co prawda dzierżyły brutalną władzę, ale przynajmniej tonęły razem z okrętem. 

Czemu elity władzy pozwalają na degenerację społeczeństwa spowodowaną przez głupich ludzi na stanowiskach? Przecież przez to traci na wartości to, nad czym mają kontrolę. 

Po pierwsze wzrost gospodarczy nadal się utrzymuje więc ich zasoby rosną, nawet gdy system podmywają destrukcyjne siły. Po drugie oni już dawno otorbili się mentalnie dużo mocniej jak dawna arystokracja, a dawno przed nimi patrycjusze. Uważają się za ludzi błękitnej krwi, oczywiście lepszych, ale przede wszystkich innych od gawiedzi, która na nich pracuje. 

Utrzymanie status quo – to jest dla tego systemu nadrzędnym i niepodważalnym celem. Zginie każdy kto będzie temu przeciwdziałał. Wreszcie wynaleziono koło systemowej manipulacji i społeczeństwa nie mogą zrzucić jarzma, bo zaraz zastępuje ich skrajnie inny zestaw, z tego samego nadania, który ostatecznie robi to samo. 

Ludzie lubią dzielić rzeczywistość na dwoje. Jesteś z nami albo z nimi, czyli przeciwko nam. To dlatego tak trudno jest wyjść poza zacementowany duopol tego co nas boli i tych co udają, że walczą z tym bólem pozornie najważniejszym. 

Polskę zacementowało na sporze o PRL i tzw. komunę. To ona miała być dla społeczeństwa najgorsza. To z komuną Solidarność bohaterstwo walczyła. Na pogrobowców dawnego systemu i budowniczych nowego wybrano więc tych, którzy walczyli z PRLem najbardziej. A nie tych, którzy mogli zaproponować coś lepszego i trwalszego. Wybrano ludzi walki i zasługi, a nie ludzi pełnych nowych rozważań i rozwiązań. To dlatego współcześnie, po ostatecznym zwycięstwie tych drugich i nie tych złych, wprowadzają oni ochoczo jedyny system jaki znają – socjalizm, bo technicznie nie są w stanie wykrzesać z siebie niczego nowego, innego. 

Pokuszę się tutaj zauważyć, że to nie PRL i komuna była dla Polski i Polaków najgorsza, bo był to system, który wprowadzono z rozmysłem i który miał utrzymywać w ryzach nastroje. To dlatego nie mogło być mowy o totalitarnym ucisku znanym choćby z Korei Północnej. To nie tak, że nie chciano Polski pognębić, ale byliśmy częścią systemu i mieliśmy dostarczać. Z kolei bardzo niewydajnie pracują ci, którzy są głodni i jednocześnie bardzo intensywnie zabijają swoich oprawców, bo mają niewiele w życiu do stracenia. 

To dlatego PRL i komuna to nie było najgorsze co się mogło Polakom przydarzyć. Najgorsze to przeżywaliśmy podczas wojny i to była bardzo wyraźna różnica. Polacy pamiętający tę różnicę doceniali PRL. 

Ci, którzy zaczęli się buntować byli urodzeni po wojnie i dla nich najgorszym co mogło być były represje Stanu Wojennego, czy inne śmieszne w swoim poziomie terroru zachowania władz. Przypominam święcie oburzonym, że w Stanie Wojennym zostało zabitych 100 osób, a w trakcie wojny zginęło 6 milionów. To nie ta proporcja. Straty uciśnionych przez PRL są śmiesznie małe i dlatego nasze bohaterskie wojowanie z komuną to nie właściwy adresat, bo to nie komuna była największym złem dla Polaków. 

Odszedł już czas wielkich tyranów dyktatorów, których jedynym celem było ukształtowanie rzeczywistości na swoją modłę, stąd też brały się wojny totalne na wyniszczenie. Współczesne elity chcą dostatku i posłusznej siły roboczej, one dobrze wiedzą, że ludzi trzeba trzymać al dente. Tak właśnie trzymała nas pod pokrywką sowiecka ZSRR, przez swoich lokalnych kolonialnych kacyków wyłapanych w więzieniach II RP.

System nie upadł w 1989 roku, gdy prezenterka powiedziała o tym w telewizji. Nie było o tym na lekcjach historii, ale system zmienił się w 1993 roku, kiedy Polskę opuścili ostatni rosyjscy żołnierze. Systemem, który naprawdę nas gnębił nie był bowiem PRL, tylko systemowa niemożność budowania na naszych ziemiach czegoś normalnego, bo byliśmy krajem okupowanym w całej rozciągłości i pełni tego słowa znaczenia. To, że PRL ich ukrywał, to nie znaczy, że nie przekazywał in pectore groźby opuszczenia baz i rozproszenia się na gwałty i mordy po całym kraju. Ci, którzy je pamiętali wiedzieli bardzo dobrze, czym jest armia rosyjska. To dzicz, z którą równać się może tylko systemowa machina zagłady owładniętych wizją szaleńca Niemiec. Ale wielu, którzy obie przeżyli nie byli pewni, która jest gorsza. Tak – wyszliśmy z piekła i elity solidarnościowe nie miały z tym eksodusem niczego wspólnego.

To z okupacją powinniśmy walczyć i z nią wygrać i ci, którzy przyczynili się do tego najbardziej powinni budować nowy ład po 1993 roku. To na obecności wojsk rosyjskich powinna przebiegać linia podziału. Zamiast tego wybraliśmy łatwego wroga, pieska wschodniego lorda i to z nim toczyliśmy jako społeczeństwo zażarte boje. To dlatego nie były to prawdziwe boje, to były śmieszne i żałosne boje, za które można było być pobitym na komisariacie milicji. Pobitym, a nie zastrzelonym na miejscu, kulą w tył głowy, co ryzykował w czasie wojny nie tylko ten co walczył, ale również ten który tylko pomagał prześladowanemu rodakowi wyznania mojżeszowego (bo ta grupa Polaków była przeznaczona do likwidacji jako pierwsza, a do lat 70. miała być w obozach zagazowana reszta – lebensraum się samo nie stworzy). 

Nie było żołnierzy wyklętych początku lat 90. czasu przełomu. Nie było partyzantki wspieranej przez lokalną ludność, bohatersko wydzierającej spokój ducha obcym żołnierzom. Nie było tej walki, to i nie ma zasługi. 

Spuścizna bohaterów walki z komuną nie istnieje, bo nie była walką, tylko flash mobem. Jak podnieśli ceny żywności ludzie sobie wyszli na protest. I żadne polskie działanie, żadna grupa studentów bohatersko dyskutująca po akademikach i rozprowadzająca plakaty nie przyspieszyła upadku ZSRR nawet o dzień. To były memy tamtych czasów, a przez anonimowość uniknięcie odpowiedzialności było dużo łatwiejsze niż dzisiaj. 

Problem w tym, że niewielu teraz pamięta, że dawny system po prostu zbankrutował, a do jego bankructwa najbardziej przyczyniły się wschodzące Chiny (konieczność utrzymywania dodatkowych armii przez ZSRR po krótkiej wojnie z Chinami) oraz przegrana wojna z rojem amerykańskich rakiet Stinger – talibowie i Afganistan. To im powinniśmy dziękować za ostatnie 30 lat, a nie naszym pogrobowcom socjalizmu. Oni ukradli tę historię, bo byli na miejscu i poszli na protest. 

Nasze płatki śniegu, nie miały z realną zmianą niczego wspólnego i dlatego symbolem upadku systemu bloku wschodniego jest 1991 rok i upadek muru berlińskiego. Bo każdy wie, że to był rezultat – mur można było rozebrać, bo nikt go już nie bronił. A pułkownik Kukliński przez bardzo długo, wygodnie długo, był przez antyPRLowskie elity uznawany formalnie za zdrajcę, bo on przynajmniej coś zrobił i za to KGB/FSB zabiło jego synów. 

To jest nasze wewnętrzne złudzenie i ogromna słabość, że nadal uważamy, że do czegokolwiek przyczyniła się nasza rodzima Solidarność. Te tłuki, których rządy mieliśmy okazję obserwować w latach 90. Wynieśliśmy ich tak wysoko, że każdy mógł zobaczyć ich śmieszność. A teraz obserwujemy żałość i nieznakomitość ich pociotków i miernot drugiego pokolenia „bohaterów”, które wybitnie dyrektorują w spółkach Skarbu Państwa (bo tylko tam mogą robić coś więcej niż sprzątać). 

Strasznie szeroki rozdźwięk pomiędzy rzeczywistością, a nadwiślańską mitologią może doprowadzić ten kraj do upadku. To nie PRL był zły tylko ten kto nie pozwalał, aby nad Wisłą powstało coś lepszego (np. Polska) i to aż przez 45 lat. To nie ten co PRL obalił był dobry, bo tak samo jak berliński mur – gdy zabrakło bagnetów konstrukt systemowy rozpadł się sam.

Nie ma bohaterstwa, nie ma zasługi, nie ma przywileju kombatanctwa dla kopiących z emfazą upadający pomnik wojsk rosyjskich w tym kraju. Z cegłą fajnie się walczy, bo cytując klasyka „cegła nie oddaje”. Wojsk rosyjskich nikt nie ruszył i nie przyspieszył ich wyjścia nawet o jeden dzień. Więc cała ta otoczka przemian jest jednym wielkim kłamstwem. 

Prawda może nie jest przyjemna, ale im dłużej rozwodzimy się nad dualizmem komuny i antykomuny, tym bliżej ponownie podchodzą wojska rosyjskie do naszych granic. 

Zbigniew Galar

Wersja PDF: